Trzech Niemych Mistrzów.

Zawsze staram się wyruszyć w góry jak najwcześniej, najlepiej tuż przed świtem. Łatwą drogę od schroniska można pokonać jeszcze po ciemku aby potem mieć więcej czasu. Tym razem nam się nie udało choć drogę nad Czarny staw pokonujemy jeszcze rozespani. Jest 5.30 lecz słońce w czerwcu stoi już wysoko. Miniona zima przyniosła dużo śniegu. Wszędzie widzimy zwały zalegające nie tylko w zacienionych żlebach, gdzie przetrwają chyba do następnej zimy ale całe pola śnieżne pokrywające piarżyska.

Na Czarnym Stawem jemy śniadanie, które nam zupełnie nie smakuje. Jemy bo trzeba. Nieco wyżej w kosówce przy zielonym szlaku prowadzącym nas na Przełęcz Pod Chłopkiem zostawiamy zbędne graty. Zabieramy jednak śpiwory, karimaty i żywność na wypadek nieprzewidzianego biwaku. Pogoda nie jest tak dobra jak wczoraj gdy cieszyliśmy się pięknymi widokami z Mnicha. Snują się ciężkie wilgotne strzępy stratusów i od czasu do czasu siąpi. Tatry w czerwcu są bardzo kapryśne a popołudniowa burza czy deszcz jest niemal regułą. Szybko zbliżamy się do progu Mięguszowieckiego Kotła ale z każdym krokiem "wysiada nam psycha". To zapewne ponura aura i wczesna pora sprawiają, że najchętniej położylibyśmy się gdzieś na śniegu i pospali do południa. Ale oto już przed nami próg kotła, trzeba założyć raki.

I wtedy Forssayt oznajmia, że słabo się czuje i dalej nie pójdzie. Wybrał zły moment. Właśnie się przemogłem, przegoniłem resztki snu, które przysiadły mi na rzęsach i czuję się gotowy na spotkanie z Mięguszami. Gdyby powiedział to kilka minut wcześniej może przekonałby mnie do odwrotu. Ale "być w Tatrach i nie pójść na Mięgusze to jak być w Rzymie i nie widzieć Papieża". Najgorszą głupotą jest wyruszać samotnie w trudny teren i przy niepewnej pogodzie. Wiem o tym ale nie mogę się powstrzymać. “Syndrom Napalenia” zwany też “Zespołem Głupoty Skrajnej” opanował mnie w zupełności. Żegnam więc Forssayta z żalem. Będzie na mnie czekał sześć godzin w schronisku. Mam nadzieje, że zdążę wrócić...

W Kotle Mieguszowieckim zwanym też Bandziochem nastrój księżycowy, dno kotła opada pod katem 40 stopni (więc jaki to kocioł?) i nie można się oprzeć wrażeniu spływania razem z lodem. Tu znajduje się jedyny w polskich Tatrach szczątkowy lodowczyk. Firn topnieje całkowicie jedynie w bardzo gorące lata przy mało śnieżnej poprzedniej zimie. Nawet teraz w czerwcu Bandzioch jest osłonięty przed słońcem przez niebosiężne, z tej perspektywy, ściany Mięguszów. Warstwa śniegu ma kilka do kilkunastu metrów. Ogromne masy śniegu zniesione z góry przez potężne lawiny znalazły tu miejsce spoczynku. Pod 20 cm warstwa rozmiękłego śniegu zalega firn, w który trudno wbić czekan. Przekraczam szczeliny, jak na prawdziwym lodowcu, tylko mniejsze. Na ich dnie szumi woda.

Tak zniewolony jestem pięknem kotła, że mylę drogę. Zapędziłem się za daleko podziwiając szczeliny podczas gdy szlak skręcił w lewo. Stoję pod zachodnią ścianą Kazalnicy i czuję, że robię następną głupotę decydując się iść na skróty ścieżką taternicką, którą poznaję po kopczykach ułożonych z kamieni. Droga jest stosunkowo łatwa ale wiem, że nie mogę popełnić żadnego błędu. Nikt mnie nie wyhamuje gdy obsunę się po mokrych skałach. Docieram w końcu do pola śnieżnego na Płaśni za Kazalnicą i okropny zgrzyt raków na skale zamienia się w przyjemne chrupanie zapadających się nieco w śniegu butów. Znów jestem na szlaku, który doprowadza mnie pod szczyt Kazalnicy.

Teraz trochę łatwego terenu ostrą grańką przed słynną galeryjką wiodącą na przełęcz. Galeryjkę przecinają strome piarżyste rynienki zawalone teraz twardym zbitym śniegiem. To deski śnieżne, przed którymi ostrzega przewodnik Nyki. Gdy do nich dochodzę jestem naprawdę przerażony. Zastanawiam się długo nad dalszą drogą. Ponury nastrój potęgują snujące się ciemne chmury, przesłaniające mi dno kotła. Widoczność niewiele ponad kilkadziesiąt metrów. Samotność mnie dobija. Wyobraźnia płata figle, wydaje mi się, że z dna przepaści wołają ci, który nie przeszli galeryjki.

"Droga ma szerokość stopy, często mniej, czasem trochę więcej. Na lewo przepaść, pod obcasami Morskie Oko, na prawo skała, o którą się można oprzeć, za którą jednak nie można się uczepić, ani przytrzymać. Kto by się tu poślizgnął, tego nikt nie wstrzyma, bo ten, co by chciał go ratować, nie ma żadnego punktu oporu, żadnego przyczepienia. Wpływ przewodników jest tylko czysto moralny."

Od czasów Witkiewicza ścieżka się nieco poszerzyła. Wpływ tysięcy ludzi, które tu weszły przez ponad sto lat. Ale reszta się zgadza: od nadmiaru świeżego powietrza boli mnie głowa. Na śniegu widzę stare ślady. Więc dało się przejść śnieżne deski. Czy jednak nie zjadą wraz ze mną? Wyrywam się w końcu z odrętwienia i powoli posuwam się naprzód. Kilka desek jest już za mną ale gdy dochodzę do największej chce mi się płakać. Ma szerokość około ośmiu metrów i jest tak stroma, że trzeba niemal przywrzeć do niej ciałem. Są na niej ślady nie tylko nóg ale i rąk a właściwie dziurki po palcach wbijanych w twardą skorupę szreni. Ktoś szedł bez czekana i raków twarzą do śniegu nie mogąc chyba znieść widoku pod nogami. Mnie widok jest oszczędzony i wydaje mi się, że po kilkudziesięciu metrach lotu wylądowałbym na miękkim puchu z chmur.

Przypomina mi się jak będąc pierwszy raz w Tatrach byłem tak onieśmielony skalnymi kolosami, że po dojściu do Czarnego stawu nie dałem się namówić na wycieczkę na Chłopka. Potem żałowałem chwili słabości. Jakże wielu ludzi decyduje się obecnie na niebezpieczne przejścia nie mając należytego sprzętu jak choćby ci, którzy zostawili te ślady. Pewna ich część to klienci TOPRu, lecz zdecydowanej większości udaje się wrócić bezpiecznie do schroniska.

Musze iść dalej bo te ślady mnie zawstydzają. Kiedyś, żeglując na Omedze przy całkiem sporym wietrze bawiłem się doskonale, czego nie mogę powiedzieć o mojej towarzyszce, która klęczała w kokpicie z zamkniętymi oczami. Powiedziałem jej wtedy: To tylko twój strach tu nie ma nic groźnego. Spróbuj go pokonać. Łatwo było wtedy mówić opływanemu sternikowi do dziewczyny, która weszła pierwszy raz na pokład. Teraz nie ma nikogo kto mi powie: Idź! Nie marudź! A ja sam nie potrafię ocenić niebezpieczeństwa.

Pociesza mnie fakt, że płat leży w płytkim żlebie i zwęża się ku dołowi więc może jest dobrze zaklinowany i nie zamieni się w pociąg pospieszny z pasażerem na gapę. Wbijam czekan aż po głowicę. Mam go na wysokości twarzy ale jest tak stromo, że nie muszę daleko wyciągać ręki. Moje ruchy wydają mi się bardzo powolne i co gorsza nie mogę oprzeć się wrażeniu powolnego spływania w dół. To kocioł wciąga mnie swą magiczną siłą. Przywołuje mnie jak syreny przywoływały Odysa. Lecz ten drań miał maszt, do którego się przywiązał a ja mam tylko patyk wbity w śnieg...

Widocznie Trzech Niemych Mistrzów patrząc na mnie z góry uznało, że mam wystarczający sprzęt, dostateczną cierpliwość by patrzeć pod nogi i uważać na każdy krok, że wytrzymuję jakoś obsesyjnie powracające myśli o linie i Forssaycie na jej drugim końcu, a który teraz zapewne podrywa "świstaczki" w schronisku bo docieram do zbawczych skał po drugiej stronie żlebu. A może mnie nawet nie zauważyli?

Teraz ładna szeroka ścieżka prowadzi mnie na przełęcz. Jakże płasko! Chwilami chmury rozchodzą się i widać Hińczowe Stawy po słowackiej stronie. Odpoczywam czytając Paryskiego:

"Mięguszowiecki Szczyt Czarny jest dostępny dla wprawniejszych turystów, którzy nieraz go odwiedzają przy sposobności przechodzenia przez Mięguszowiecką Przełęcz... Droga łatwa; 20 min... Widok z wierzchołka rozległy i piękny."

Podchodzę jeszcze pod turniczkę Chłopka ale nie mam już dosyć woli aby samotnie iść na Czarny Szczyt. Osładzam sobie porażkę tym, że z zapowiadanych widoków nici.

20.06.98