Dzień pierwszy - deszczowy
Przeszliśmy z Olą z Kir do Schroniska w Dolinie Chochołowskiej ścieżkąnad
reglami, żeby się trochę rozruszać po nocy spędzonej w pociągu. Byłociepło,
lał deszcz a na Przysłopie Kominiarskim hulał wiatr. Wszystko zgodniez przewidywaniami.
W tym roku prognozy pogody były zdecydowanie złe. W czasie naszej wycieczki
miały przejść nad Polską "dwa niże z układem frontów" a oznaczałoto
nimniej ni więcej tylko wichury, deszcz ze śniegiem, burze i duże zachmurzenie.
Przy takiej pogodzie łażenie po Tatrach Wysokich byłoby wysoce niewskazane.
Zawczasu wybraliśmy więc łatwiejsze i bezpieczniejsze Tatry Zachodnie.Pomimo
tego zapowiedzi zlej pogody i inne okoliczności zniechęciły potencjalnych
uczestników wycieczki do tego stopnia, że nasza grupa miała liczyć
jedyniesiedem osób.
Po dotarciu do schroniska wybraliśmy się samowtór na Grzesia. Pozostali
mieli dopiero dojechać do Doliny Chochołowską po południu. Na Grzesiu wiał
silny wiatr i nadal padał deszcz choć nie jest to dobre słowo bo padałnieco
poziomo.
Dzień drugi - słoneczny!
W nocy przeszedł front chłodny i znaleźliśmy się w niewielkim obszarzeniezłej
pogody jaki czasem zdarza się za frontem. O 0615 wyruszyliśmy,świetnych humorach
na trasę Wołowiec - Jarząbczy Wierch - StarorobociańskiWierch - Ornak - Schronisko
na Hali Ornak. Przejście w zasadzie bez historii:11 godzin, 12km, suma podejść
1780 m.
Dzień trzeci - powietrzny
"Powyżej 2000 m. n.p..m.. - resztki śniegu i silne oblodzenia. Wiatrhalny
do 30 m./sek (12st. B). Ze względu na zagrożenia przewracającymisię drzewami
- wiatrołomy i wiatrowały - odradzamy wycieczki w Tatry."
Tyle mówił komunikat TPN z dnia 03.11.2000. Owego dnia ruszyliśmywszóstkę
na Przełęcz Tomanową. Obawiając się bowiem przeciwnego wiatrunapodejściu
na Ciemniak przez Twardy Upłaz, zdecydowaliśmy dostać się naCzerwoneWierchy
przez Stoły i południowe stoki Ciemniaka. Na przełęczypowitał naswiatr o
sile 6-7 st. B niosący ze sobą masę wilgoci. Ścieżkawiodąca granicąi czasami
Słowacką stroną wyprowadziła nas na Krzesanicę.Powyżej 2000 m npmtemperatura
spadła już poniżej zera, widoczność około30-50 m a halny wiatrstężał do 9-10
st. B. Największą siłę osiągnął jednakna Przełęczy Litworowejgdzie w porywach
osiągał 12 st.B. Niemożliwe było wtedy utrzymanie się nanogach. Posuwaliśmy
się "skokami naprzód" niczym żołnierze pod ostrzałemwyczekując chwil
kiedy wiatr słabł do 10 st. B.Pomimo tego, że staraliśmysię trzymać w zwartej
grupie by nie pogubić się w nawałnicy, często traciliśmysię z oczu. Każdy
walczył z wiatrem na własną rękę i silniejszych trzeba byłowstrzymywać by
słabsi, poturbowani i umęczeni mogli dowlec się do grupy. Wrejonie Kasprowego
Wierchu wiatrbył już nieco słabszy i w komplecie dotarliśmydo stacji kolejki.
Pokrzepienigorącą herbatą zeszliśmy na noc do Murowańca
Dzień czwarty - dzień odwrotów
Halny wiał nadal a na dodatek z burych chmur lały się strugi deszczu.
- Jakie masz plany - spytał Maciek.
- Nie mam żadnych. Robienie planów w taką pogodę jest nie na miejscu
- odparłem - Pójdziemy do kotła Zmarzłego Stawu żeby się nieco rozejrzeć
i żeby dzień nie był zupełnie stracony.
Nie widziałem jeszcze takich fal na Czarnym Stawie Gąsiennicowym -prawdziwy
sztorm w mikroskali. W kotle Zmarzłego Stawu było nawet zaciszniei deszcz
nieco ustąpił miejsca mżawce. Ruszyliśmy więc nieśmiało na Zawrat.Na grzędzie
Nowego Zawratu napotkaliśmy lód i po raz pierwszy raki noszoneod trzech
dni na coś się przydały. Przełęcz powitała nas wichrem niemaltakim jak dnia
poprzedniego. Nie zdołałem namówić nikogo na wejście naŚwinicę. Nawet
argument, że będzie to największy wyczyn w ich życiu nieprzyniósłrezultatu.
Zderzył się bowiem z brutalna rzeczywistością, żemoże być największymbo ostatnim...
Niedołojeni i pokrzepieni napojem wyskokowym w postaci "Wody Pluszowej"*postanowiliśmy
zwiedzić Kocioł Kościelcowy. Pamiętałem, że jest tam jakaśtaternicka ścieżka
ale nigdy nią nie szedłem i mogło to być ciekawe. Ścieżkaznalazła się rzeczywiście.
Była nikła ale łatwa do wypatrzenia dla wprawnegooka. Prowadziła przez przepiękny
kocioł, przekraczała filarek aż doprowadziłanas do stromego, skalno-trawiastego
i eksponowanego zachodu. Na śliskichod deszczu skałach zejście owym zachodem
było prawdziwą zabawą bogów ido bogów mogło łatwo zaprowadzić.
Zachód kończył się około 8 metrowym uskokiem...Tego było już za wiele
tym bardziej, że duch w narodzie zaczął podupadać.Zejść tym uskokiem by się
dało ale nie mieliśmy, jak słusznie ktoś zauważył"nawet kawałka zasranejliny".
Głupio byłoby zostawić nad uskokiem kogośo słabszym psyche. Jeszczegłupiej
byłoby zostawić kogoś na piargach...
Choć decyzja była trudna pokonaliśmy całą drogę w przeciwnym kierunkui wkomplecie
(niektórzy dzięki składając Kościelcowi i całując znakiniebieskiegoszlaku)
staneliśmy nad Czarnym Stawem. Nastał wieczóra wraz z nim czasna mrożące
krew w żyłach schroniskowych panienek opowieścii topienie smutkóww
napojach, marek których nie wymienię abynie być posądzonym o kryptoreklamę.
Dzień piąty - zimowy
W nocy tradycyjnie już przeszedł front chłodny, który tym razem przyniósł
śnieg. Wiatr znacznie osłabł i odkręcił na zachód. Tego nam było trzeba!
Bladym świtem pobiegliśmy zdobyć najbliższą szklaną górę - Kościelec.
Ichoć jest on niższy od Zawratu (!) to tego dnia był całkiem całkiem...Oblodzony
i zaśnieżony nurzał jeszcze swój wierzchołek w chmurze przezco robił
wrażenie niedostępnej i bardzo poważnej góry. "Każdemu jego Everest"
- powiedzieliśmy sobie a ja dodałem w duchu - z braku laku dobry kit ipokrótkim
ataku szczytowym stanęliśmy na wierzchołku. Chmury się rozeszłyi przez ponad
pół godziny podziwialiśmy wspaniałe widoki. Wzrok przyciągałaszczególnie
Wysoka. Dymiła niczym K2 a rzadki to widok w Tatrach.Przezchwilę Kościelec
rzucał cień na przesuwającą się w dole chmurę i podziwiaćmogliśmy widmo Brockenu
- tęczową aureole wokół cienia góry.
Pokrzepieni widokami mogliśmy z czystym sumieniem wracać do cywilizacji.Jako
ostatnią przełoilismy, ku uciesze sprzedawców łoscypków, Grań
Krupówek.A potem "koleją wróciłem do rodzinnych stron".
* - Pluszowa Walentyna - słynna alpinistka radziecka