Milenijna JwT2000 odbyla sie w dniach 01-05 listopada.


Dzień pierwszy - deszczowy

Przeszliśmy z Olą z Kir do Schroniska w Dolinie Chochołowskiej ścieżkąnad reglami, żeby się trochę rozruszać po nocy spędzonej w pociągu. Byłociepło, lał deszcz a na Przysłopie Kominiarskim hulał wiatr. Wszystko zgodniez przewidywaniami.
W tym roku prognozy pogody były zdecydowanie złe. W czasie naszej wycieczki miały przejść nad Polską "dwa niże z układem frontów" a oznaczałoto nimniej ni więcej tylko wichury, deszcz ze śniegiem, burze i duże zachmurzenie. Przy takiej pogodzie łażenie po Tatrach Wysokich byłoby wysoce niewskazane. Zawczasu wybraliśmy więc łatwiejsze i bezpieczniejsze Tatry Zachodnie.Pomimo tego zapowiedzi zlej pogody i inne okoliczności zniechęciły potencjalnych uczestników wycieczki do tego stopnia, że nasza grupa miała liczyć jedyniesiedem osób.
Po dotarciu do schroniska wybraliśmy się samowtór na Grzesia. Pozostali mieli dopiero dojechać do Doliny Chochołowską po południu. Na Grzesiu wiał silny wiatr i nadal padał deszcz choć nie jest to dobre słowo bo padałnieco poziomo.

Dzień drugi - słoneczny!
W nocy przeszedł front chłodny i znaleźliśmy się w niewielkim obszarzeniezłej pogody jaki czasem zdarza się za frontem. O 0615 wyruszyliśmy,świetnych humorach na trasę Wołowiec - Jarząbczy Wierch - StarorobociańskiWierch - Ornak - Schronisko na Hali Ornak. Przejście w zasadzie bez historii:11 godzin, 12km, suma podejść 1780 m.

Dzień trzeci - powietrzny
"Powyżej 2000 m. n.p..m.. - resztki śniegu i silne oblodzenia. Wiatrhalny do 30 m./sek (12st. B). Ze względu na zagrożenia przewracającymisię drzewami - wiatrołomy i wiatrowały - odradzamy wycieczki w Tatry."
Tyle mówił komunikat TPN z dnia 03.11.2000. Owego dnia ruszyliśmywszóstkę na Przełęcz Tomanową. Obawiając się bowiem przeciwnego wiatrunapodejściu na Ciemniak przez Twardy Upłaz, zdecydowaliśmy dostać się naCzerwoneWierchy przez Stoły i południowe stoki Ciemniaka. Na przełęczypowitał naswiatr o sile 6-7 st. B niosący ze sobą masę wilgoci. Ścieżkawiodąca granicąi czasami Słowacką stroną wyprowadziła nas na Krzesanicę.Powyżej 2000 m npmtemperatura spadła już poniżej zera, widoczność około30-50 m a halny wiatrstężał do 9-10 st. B. Największą siłę osiągnął jednakna Przełęczy Litworowejgdzie w porywach osiągał 12 st.B. Niemożliwe było wtedy utrzymanie się nanogach. Posuwaliśmy się "skokami naprzód" niczym żołnierze pod ostrzałemwyczekując chwil kiedy wiatr słabł do 10 st. B.Pomimo tego, że staraliśmysię trzymać w zwartej grupie by nie pogubić się w nawałnicy, często traciliśmysię z oczu. Każdy walczył z wiatrem na własną rękę i silniejszych trzeba byłowstrzymywać by słabsi, poturbowani i umęczeni mogli dowlec się do grupy. Wrejonie Kasprowego Wierchu wiatrbył już nieco słabszy i w komplecie dotarliśmydo stacji kolejki. Pokrzepienigorącą herbatą zeszliśmy na noc do Murowańca

Dzień czwarty - dzień odwrotów
Halny wiał nadal a na dodatek z burych chmur lały się strugi deszczu.
- Jakie masz plany - spytał Maciek.
- Nie mam żadnych. Robienie planów w taką pogodę jest nie na miejscu - odparłem - Pójdziemy do kotła Zmarzłego Stawu żeby się nieco rozejrzeć i żeby dzień nie był zupełnie stracony.
Nie widziałem jeszcze takich fal na Czarnym Stawie Gąsiennicowym -prawdziwy sztorm w mikroskali. W kotle Zmarzłego Stawu było nawet zaciszniei deszcz nieco ustąpił miejsca mżawce. Ruszyliśmy więc nieśmiało na Zawrat.Na grzędzie Nowego Zawratu napotkaliśmy lód i po raz pierwszy raki noszoneod trzech dni na coś się przydały. Przełęcz powitała nas wichrem niemaltakim jak dnia poprzedniego. Nie zdołałem namówić nikogo na wejście naŚwinicę. Nawet argument, że będzie to największy wyczyn w ich życiu nieprzyniósłrezultatu. Zderzył się bowiem z brutalna rzeczywistością, żemoże być największymbo ostatnim...
Niedołojeni i pokrzepieni napojem wyskokowym w postaci "Wody Pluszowej"*postanowiliśmy zwiedzić Kocioł Kościelcowy. Pamiętałem, że jest tam jakaśtaternicka ścieżka ale nigdy nią nie szedłem i mogło to być ciekawe. Ścieżkaznalazła się rzeczywiście. Była nikła ale łatwa do wypatrzenia dla wprawnegooka. Prowadziła przez przepiękny kocioł, przekraczała filarek aż doprowadziłanas do stromego, skalno-trawiastego i eksponowanego zachodu. Na śliskichod deszczu skałach zejście owym zachodem było prawdziwą zabawą bogów ido bogów mogło łatwo zaprowadzić. Zachód kończył się około 8 metrowym uskokiem...Tego było już za wiele tym bardziej, że duch w narodzie zaczął podupadać.Zejść tym uskokiem by się dało ale nie mieliśmy, jak słusznie ktoś zauważył"nawet kawałka zasranejliny". Głupio byłoby zostawić nad uskokiem kogośo słabszym psyche. Jeszczegłupiej byłoby zostawić kogoś na piargach...
Choć decyzja była trudna pokonaliśmy całą drogę w przeciwnym kierunkui wkomplecie (niektórzy dzięki składając Kościelcowi i całując znakiniebieskiegoszlaku) staneliśmy nad Czarnym Stawem. Nastał wieczóra wraz z nim czasna mrożące krew w żyłach schroniskowych panienek opowieścii topienie smutkóww napojach, marek których nie wymienię abynie być posądzonym o kryptoreklamę.

Dzień piąty - zimowy
W nocy tradycyjnie już przeszedł front chłodny, który tym razem przyniósł śnieg. Wiatr znacznie osłabł i odkręcił na zachód. Tego nam było trzeba! Bladym świtem pobiegliśmy zdobyć najbliższą szklaną górę - Kościelec. Ichoć jest on niższy od Zawratu (!) to tego dnia był całkiem całkiem...Oblodzony i zaśnieżony nurzał jeszcze swój wierzchołek w chmurze przezco robił wrażenie niedostępnej i bardzo poważnej góry. "Każdemu jego Everest" - powiedzieliśmy sobie a ja dodałem w duchu - z braku laku dobry kit ipokrótkim ataku szczytowym stanęliśmy na wierzchołku. Chmury się rozeszłyi przez ponad pół godziny podziwialiśmy wspaniałe widoki. Wzrok przyciągałaszczególnie Wysoka. Dymiła niczym K2 a rzadki to widok w Tatrach.Przezchwilę Kościelec rzucał cień na przesuwającą się w dole chmurę i podziwiaćmogliśmy widmo Brockenu - tęczową aureole wokół cienia góry.
Pokrzepieni widokami mogliśmy z czystym sumieniem wracać do cywilizacji.Jako ostatnią przełoilismy, ku uciesze sprzedawców łoscypków, Grań Krupówek.A potem "koleją wróciłem do rodzinnych stron".
 

* - Pluszowa Walentyna - słynna alpinistka radziecka