Martwię się tylko, że przekroczyliśmy już
wpisany czas powrotu. Widać już światła schroniska. Wyobrażam sobie doskonale
płaskie łóżko i nie mniej wspaniały smak gorącej herbaty. Gdy wchodzimy
do sieni, stoi już tam kilku toprowców z psem.
- Jesteśmy – mówię jeszcze w drzwiach
bo zapewne debatują nad naszą nieobecnością. I nie mylę się. Dostajemy
parę krótkich acz treściwych słów nagany i słyszymy coś o stawianiu piwa
ale wielkiej awantury z tego nie ma.
Po niedługim czasie leżę już w śpiworze
i myślę sobie, że wykorzystaliśmy ten pierwszy dzień, pogodę i własne siły
w stu procentach. To lubię.
18 wrzesnia
Filar Staszla to według przewodnika WHP
jedna z ciekawszych dróg na skrajny granat. Droga “nadzwyczaj trudna” (V
stopień trudności) ale obecnie technika wspinaczkowa poszła bardzo do przodu
i pokonywane są drogi znacznie trudniejsze. Nie oznacza to wcale, że jest
łatwa. Pokonaliśmy już wielką “czwórkową” płytę w kształcie rombu i robimy
najtrudniejsze miejsce drogi – lekko przewieszone żeberko. Wypadło mi prowadzenie.
Początek nieco niefortunny, mylę drogę
a potem mam spore trudności, szybko się meczę – ten przeklęty plecak –
w końcu pasuje i chwytam się haka. Przejście nie będzie czyste ale skuteczne.
W końcu wyłażę na wielki pochyły trawnik. Tu można odpocząć, poleżeć wsamotności
i podziwiać widoki. Ściągam Maćka, który przechodzi czysto. Jednak żal,
że zrezygnowałem tak szybko. Jego wyciąg jest łatwiejszy i znów ja prowadzę
przez “piątkową” ściankę. Tym razem jestem bardziej uważny i przechodzę
gładko.
...zdjęcia, pogaduchy i...
Dalsza droga rozczarowuje. Filar kładzie
się, trudności niewielkie. W końcu decydujemy się rozwiązać i dochodzimy
do zupełnie turystycznego terenu gdzie pakujemy sprzęt odpoczywamy, fotografujemy.
Słoneczko przygrzewa, ogólna sielanka. Radosny nastrój psuje jedynie zegarek.
Droga szacowana na trzy godziny zajęła nam prawie siedem! Dlaczego? Wspinamy
się wolno, ostrożnie, asekuracja zajmuje zbyt wiele czasu. Do tego zdjęcia,
pogaduchy i w rezultacie robi się wieczór. Biegniemy więc na szczyt, pędzimy
przez trzy granaty jak dwa małe osiołki
ale i tak zmrok łapie nas przy zejściu. Po drodze spotykamy dwójkę turystów.
Dziewczyna jest już bardzo zmęczona stromizną, przysiada obok szlaku aby
nas przepuścić.
- Ale pędzicie! Pewnie to dla was tak
łatwe, że możecie sobie jeszcze palić papierosy- powiada.
- Nie bardzo możemy palić bo ja mam kije
a mój kolega musi trzymać ręce w kieszeniach zeby sie nie trzęsły. No i
nie mamy fajek.
Maciek rzeczywiście schodzi z rękami w
kieszeniach co mi się nie bardzo podoba bo jak się potknie to poleci na
nos i nawet ich nie zdąży wyjąć. Jednak twierdzi, ze to mu pomaga. De gustibus...
Za to moje kije teleskopowe to odjazd
w drugą stronę. Idę sobie wygodnie, niczym pająk nic mnie nie boli ani
kolana ani stopy nie rozbijają się na kamieniach. Może wyglądam nieco ramolowato
ale idę szybko i nie męczę się. Na podejściu Maciek nie jest w stanie mnie
dogonić a przy zejściu idę spokojniej.
Zmęczeni
ale szczesliwi.
Znów wracamy po nocy ale tym razem nauczeni wczorajszym wstydem jako godzinę powrotu wpisaliśmy 22.00. Jesteśmy sporo przed czasem. O 19.55 podpisujemy nasz powrót. Za nami mile spędzone trzynaście godzin w Granackim Królestwie.
19 września
Pakujemy cały szpej jeszcze wieczorem,
dzięki czemu rano pozostaje jedynie zagotować wodę zniszczyć troszkę żarełka.
O siódmej idziemy już dziarskim krokiem ścieżką do Czarnego Stawu Gąsiennicowego
delektując się ciszą, wspaniałą regularnością piramidy Żółtej Turni i zupełnym
brakiem “kapeluszników” na szlaku. Szybko pokonujemy stupięćdziesięciometrowy
próg kotła Zmarzłego Stawu i przy ostatnim
źródełku, nieco powyżej, pijemy na zapas. Tankujemy także po litrze wody
na głowę. Tyle musi nam starczyć na cały dzień gdyż dawno już nie padało
i wyżej wody nie znajdziemy.
Droga, którą zamierzamy się dostać na
Zawratową Turnię (2245 m npm) zaczyna się kilkadziesiąt metrów poniżej
figury Matki Boskiej, ufundowanej jeszcze przez księdza Gadowskiego – budowniczego
Orlej Perci. Gdy porównujemy widok wschodniej ściany Zawratowej Turni z
opisem drogi nie wiem już czy jej nazwa (“Matka Boska”) pochodzi
od figury czy od jęku rozpaczy wyruszających na nią wspinaczy.
Zawratowa Turnia jest piątym co do wielkości
szczytem wznoszącym się całkowicie na terenie Polski i według przewodnika
Jana Kiełkowskiego “posiada całkiem urwiste flanki – szczególnie wschodnią”.
To co autor nazywa “całkiem urwistą flanką” jawi mi się, jako pionowa gładka
ściana, wysoka na jakieś trzydzieści pięter. Wrażenie jest złudne bo widok
z drogi na Zawrat skraca perspektywę i ściana w rzeczywistości jest nieco
pochyła ale i tak robi wrażenie i jest
jak dotychczas najtrudniejszą naszą drogą. Wybieramy nieco łatwiejszy wariant,
który jest jedynie “nadzwyczaj trudny” (V), omijając główne “skrajnie trudne”
(VI) miejsca. Na szczęście droga jest krótka, ma jedynie trzy wyciągi i
nie powinna nam zająć więcej niż trzy
godziny.
Mam prowadzić pierwszy wyciąg, nieco łatwiejszy.
Początkowo ruszam żwawo płytkim “czwórkowym” zacięciem i dochodzę do nieco
przewieszonego filarka i tutaj tempo znacznie spada. Bezlitosna skała odpycha,
plecak drań robi krecia robotę i ciągnie mnie od tyłu i mam wrażenie, że
góra czeka tylko na chwilę mojej nieuwagi aby strząsnąć mnie z siebie niczym
mrówkę włażącą po spodniach. Posuwam się ostrożnie, powoli lecz wciąż w
górę.
Nagle robi mi się ciepło, po chwili gorąco
– znak, że napięły się wszystkie mięśnie. Kosmaty strach wyłazi zza kołnierza,
siada na ramieniu, zaciera ręce i obrzydliwym skrzeczącym głosem syczy
prosto do ucha – Spadasz? Czy jeszcze powisisz?
Sytuacja jest niemiła: stoję na malutkich
stopieńkach, obłych i wcale nie poziomych, w rozkroku na dartego orła;
jedna ręka szuka czegoś do uchwycenia wysoko nad głową a rozwarte szeroko
oczy obserwują drżące palce drugiej ręki, która powoli ześlizguje się z
niewygodnego chwytu. Ostatni przelot jest jakieś trzy
metry niżej, czeka mnie więc ewentualny lot jak z pierwszego piętra lub
dalej jeśli przelot zostanie wyrwany. Rzecz niezbyt tragiczna ale nieprzyjemna
i w razie kontuzji przekreślająca dalszą drogę.
...jawi
mi się, jako pionowa gładka ściana...
W końcu coś tam namacałem i dźwigam się
w górę na łatwiejszy teren. Stworek robi nadąsaną minę, klnie cos po swojemu
i wskakuje za kołnierz. Odpoczywam nieco na łatwym stopniu skąd widzę już
wygodne miejsce na stanowisko.
Ściągam Maćka, który już porządnie zmarzł
na dole bo chłodny, porywisty wiatr spada z przełęczy do Zawratowego Żlebu.
Cieszę się, że to nie ja muszę atakować stromą płytę, której co prawda
z mojego stanowiska nie widać ale to tylko działa na mnie deprymująco.
Maciej zbiera szpej i znika mi z oczu za skalnym załomem. Od tej pory tylko
wysuwająca się lina mówi mi, że nie jestem tu sam. Teraz mam sporo czasu
na podziwianie widoków.
Pojawili się już turyści podchodzący pod
Zawrat. Pierwszych, tych bardziej napalonych, widzieliśmy jeszcze przed
wejściem w ścianę. Potem nastąpiła przerwa a teraz mam piękny widok na
węża ludzkiego wijącego się od Czarnego Stawu ku górze. Siedzę sobie jak
na wystawie sklepowej oddzielony od ludzi szybą przestrzeni i wiatru. “Kapelusznicy”
pokazują nas sobie paluchami niemal słyszę jak zadyszani
mówią do siebie – O, tu, tu! Patrz! A tam drugi! – podobnie muszą się czuć
zabawki w sklepie tuż przed gwiazdką. Tyle, że mnie stąd nie zabierze żaden
sprzedawca. No chyba, że Zegarmistrz Światła Purpurowy.
Niektórzy z ceprów, ci bardziej zadyszani
i bardziej kurczowo trzymający się łańcuchów rozdziawiają się na nasz widok
tak, że gdybym miał lornetkę mógłbym oglądać ich migdałki. Czasem odmacham
pozdrawiającym ale coraz częściej jestem obojętny, coraz bardziej zmarznięty
i zdrętwiały. Czas stygnie razem ze
mną, robi się gęsty, prawie namacalny. Przepływa z trudem, lepki jak melasa.
Przepycha się przez wąski otwór teraźniejszości by zniknąć, rozpuścić się
w przeszłości.
Lina stoi. Czasem drga, napina się ale
od kwadransa nie wypuściłem ani metra. Nie mam kontaktu z Maćkiem ale pewnie
rzęzi. Musi być rzeczywiście trudno bo jest lepszy ode mnie i piątkowe
ścianki przechodzi jak po maśle.
- Nie, nie, raczej jak po schodach. Po
maśle nikt by nie wlazł!
Oprócz takich zwariowanych myśli dręczy
mnie jeden wers z piosenki śpiewanej wczoraj w schronisku przez barwną
postać z Turcji (!) a utrzymującą, że jest potomkiem tureckiego sułtana:
“You’re always on my mind...”. Trzeba przyznać, że nawet ładnie śpiewał
ale słowa te obijające się w mojej głowie niczym mantra
doprowadzają mnie do szału. I jeszcze ta niepewność co się dzieje na drugi
końcu liny.
Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni: porażka
jednego, przekreśla szanse drugiego. Maciej nie posunął się ani metra od
pół godziny. Coś jest nie tak. Nie wiem co robić. Śmiać się czy płakać.
A może pomodlić się do Matki Boskiej pod Zawratem? Patrzę na ludzi jakbym
patrzył w telewizor. Są dla mnie równie nieosiągalni. Znacznie częściej
spoglądają teraz na Maćka. Czyżby coś tam się działo?
Wreszcie lina rusza. Kilka metrów ale
zawsze naprzód. A potem słyszę piękny dzwoniący po wszystkich ścianach
zwielokrotnionym echem dźwięk jaki wydaje hak wbijany w doskonałą szczelinę
po samo ucho. Po chwili drugi. I gdzieś pomiędzy porywami wiatru słabe
“Mam auto!”, które jest dla mnie wybawieniem
i wcale nie oznacza, że mój partner znalazł w ścianie mercedesa ale że
mogę przestać go asekurować. Zbieram więc graty i dopiero teraz czuję jak
jestem zmarznięty i odrętwiały. Dochodzę dość szybko do Maćka. I już widzę
uskok, który go zatrzymał.
- Próbowałem na wszystkie sposoby i nie
dałem rady – mówi - Przybiłem się wiec tu w dosyć parszywym miejscu. Może
tobie się uda.
Mam niewielką szansę aby pokonać uskok,
który jest wyceniony na V+. Zresztą patrząc na pokrwawione ręce partnera,
biorąc pod uwagę tężejący wiatr, nawet się specjalnie nie przymierzam.
Wpinam pętle do przelotu, staje w nich, dosięgam jakiejś “klamy” ( jak
dobrze mieć długie łapy) i wciągam się na całkiem łatwą kopułę podszczytową.
Lepiej efektywnie niż efektownie. Z punktu widzenia
sportu to tak jakbym uderzył poniżej pasa ale nie ma to teraz znaczenia.
Nie mamy czasu tkwić w nieco za trudnej dla nas ścianie.
Gdy Maciej dochodzi do mnie jest bardzo
zmęczony i przemarznięty. Co gorsza zostawił haki na stanowisku bo nie
mógł ich wybić. Haków mi szkoda a poza tym chce się sprawdzić więc zjeżdżam
na dół. W porównaniu z łagodną pochyłością na górze pion ściany zapiera
dech. Do tego świadomość, że się wisi na 11mm linie nieco przytępia zmysły.
Kość jakoś udaje mi się wyjąć ale haki! Walę
najpierw lewą ręką, potem prawą, w końcu obiema bo młotek wysuwa się z
omdlewającej ręki.
Następnego
dnia halny nie daje szans na wspinaczkę. Wobec tego robimy "południowo-zachodni
filar Murowańca".
Odbijam przy okazji kawał skały, który
leci strasznie długo i prawie nie dotyka ściany. W końcu ląduje w żlebie
i powoduje małą kamienną lawinkę oraz panikę wśród
turystów, bezpiecznych jednak na skalnej grzędzie. A haki ani drgną! Klnę
na czym świat stoi haki, Maćka, skałę. Zawziąłem się na nie. Nie odpuszczę.
W końcu muszą wyjść. To moja osobista wojna. W końcu haki wydają coraz
żałośniejsze odgłosy, niemalże skamlą
o wybaczenie i jeden po drugi wyskakują ze szczeliny.
Pozostaje mi tylko się stąd wydostać.
Nie jest to proste. Ręce mam tak słabe po walce z hakami, że z trudnością
przesuwam prusiki. Wieczność cała mija zanim wpełzam nad uskok.
Ściana za nami. Zwijamy cały majdan i
turystycznie dochodzimy do szczytu. Nagrodą są przepiękne widoki. Zawratowa
Turnia jest punktem zwornikowym i stąd rozchodzą się trzy śmiałe granie
na Świnicę, Kościelec i Kozi Wierch.