17 wrzesnia
Idziemy bardzo wolno w dół, ścieżką od Zielonego Stawu Gąsiennicowego do Murowańca. Szlak prosty nawet teraz gdy zapadł już zmrok więc emocje opadły i każdym zakamarku ciała czuję minioną noc spędzoną w pociągu i brak aklimatyzacji. Tatry nie są zbyt wysokie abym się przejmował aklimatyzacją ale ten kilometr w pionie jaki dzieli dworzec w Zakopcu od szczytu Kościelca robi swoje. Maciek wlecze się zamną pewnie w podobnym stanie. Nawet nam się nie chce gadać. Nic to. Gdybyśmy ten pierwszy dzień przesiedzieli pijąc “tymbark” w Murowańcu jutro bylibyśmy w podobnym stanie a tak następne dni będą już łatwiejsze. Za mało ich mamy by je trwonić.
Grań Kościelców i drogę Gnojka mamy już za sobą i choć szło nam przeraźliwie wolno to mam nadzieję, że się rozchodzimy i nabierzemy szybkości w operowaniu liną. W zasadzie znacznie szybciej by było przechodzić grań bez liny ale...no tak, mam żonę i dzieci.
Grań Kocielca jest stosunkowo łatwa ale z tej strony robi wrażenie.
 

Martwię się tylko, że przekroczyliśmy już wpisany czas powrotu. Widać już światła schroniska. Wyobrażam sobie doskonale płaskie łóżko i nie mniej wspaniały smak gorącej herbaty. Gdy wchodzimy do sieni, stoi już tam kilku toprowców z psem.
- Jesteśmy – mówię jeszcze w drzwiach bo zapewne debatują nad naszą nieobecnością. I nie mylę się. Dostajemy parę krótkich acz treściwych słów nagany i słyszymy coś o stawianiu piwa ale wielkiej awantury z tego nie ma.
Po niedługim czasie leżę już w śpiworze i myślę sobie, że wykorzystaliśmy ten pierwszy dzień, pogodę i własne siły w stu procentach. To lubię.

18 wrzesnia
Filar Staszla to według przewodnika WHP jedna z ciekawszych dróg na skrajny granat. Droga “nadzwyczaj trudna” (V stopień trudności) ale obecnie technika wspinaczkowa poszła bardzo do przodu i pokonywane są drogi znacznie trudniejsze. Nie oznacza to wcale, że jest łatwa. Pokonaliśmy już wielką “czwórkową” płytę w kształcie rombu i robimy najtrudniejsze miejsce drogi – lekko przewieszone żeberko. Wypadło mi prowadzenie. Początek nieco niefortunny, mylę drogę a potem mam spore trudności, szybko się meczę – ten przeklęty plecak – w końcu pasuje i chwytam się haka. Przejście nie będzie czyste ale skuteczne. W końcu wyłażę na wielki pochyły trawnik. Tu można odpocząć, poleżeć wsamotności i podziwiać widoki. Ściągam Maćka, który przechodzi czysto. Jednak żal, że zrezygnowałem tak szybko. Jego wyciąg jest łatwiejszy i znów ja prowadzę przez “piątkową” ściankę. Tym razem jestem bardziej uważny i przechodzę gładko.
...zdjęcia, pogaduchy i...
 

Dalsza droga rozczarowuje. Filar kładzie się, trudności niewielkie. W końcu decydujemy się rozwiązać i dochodzimy do zupełnie turystycznego terenu gdzie pakujemy sprzęt odpoczywamy, fotografujemy. Słoneczko przygrzewa, ogólna sielanka. Radosny nastrój psuje jedynie zegarek. Droga szacowana na trzy godziny zajęła nam prawie siedem! Dlaczego? Wspinamy się wolno, ostrożnie, asekuracja zajmuje zbyt wiele czasu. Do tego zdjęcia, pogaduchy i w rezultacie robi się wieczór. Biegniemy więc na szczyt, pędzimy przez trzy granaty jak dwa małe osiołki ale i tak zmrok łapie nas przy zejściu. Po drodze spotykamy dwójkę turystów. Dziewczyna jest już bardzo zmęczona stromizną, przysiada obok szlaku aby nas przepuścić.
- Ale pędzicie! Pewnie to dla was tak łatwe, że możecie sobie jeszcze palić papierosy- powiada.
- Nie bardzo możemy palić bo ja mam kije a mój kolega musi trzymać ręce w kieszeniach zeby sie nie trzęsły. No i nie mamy fajek.
Maciek rzeczywiście schodzi z rękami w kieszeniach co mi się nie bardzo podoba bo jak się potknie to poleci na nos i nawet ich nie zdąży wyjąć. Jednak twierdzi, ze to mu pomaga. De gustibus...
Za to moje kije teleskopowe to odjazd w drugą stronę. Idę sobie wygodnie, niczym pająk nic mnie nie boli ani kolana ani stopy nie rozbijają się na kamieniach. Może wyglądam nieco ramolowato ale idę szybko i nie męczę się. Na podejściu Maciek nie jest w stanie mnie dogonić a przy zejściu idę spokojniej.
Zmęczeni ale szczesliwi.
 

Znów wracamy po nocy ale tym razem nauczeni wczorajszym wstydem jako godzinę powrotu wpisaliśmy 22.00. Jesteśmy sporo przed czasem. O 19.55 podpisujemy nasz powrót. Za nami mile spędzone trzynaście godzin w Granackim Królestwie.

19 września
Pakujemy cały szpej jeszcze wieczorem, dzięki czemu rano pozostaje jedynie zagotować wodę zniszczyć troszkę żarełka. O siódmej idziemy już dziarskim krokiem ścieżką do Czarnego Stawu Gąsiennicowego delektując się ciszą, wspaniałą regularnością piramidy Żółtej Turni i zupełnym brakiem “kapeluszników” na szlaku. Szybko pokonujemy stupięćdziesięciometrowy próg kotła Zmarzłego Stawu i przy ostatnim źródełku, nieco powyżej, pijemy na zapas. Tankujemy także po litrze wody na głowę. Tyle musi nam starczyć na cały dzień gdyż dawno już nie padało i wyżej wody nie znajdziemy.
Droga, którą zamierzamy się dostać na Zawratową Turnię (2245 m npm) zaczyna się kilkadziesiąt metrów poniżej figury Matki Boskiej, ufundowanej jeszcze przez księdza Gadowskiego – budowniczego Orlej Perci. Gdy porównujemy widok wschodniej ściany Zawratowej Turni z opisem drogi nie wiem już czy jej nazwa (“Matka Boska”) pochodzi od figury czy od jęku rozpaczy wyruszających na nią wspinaczy.
Zawratowa Turnia jest piątym co do wielkości szczytem wznoszącym się całkowicie na terenie Polski i według przewodnika Jana Kiełkowskiego “posiada całkiem urwiste flanki – szczególnie wschodnią”. To co autor nazywa “całkiem urwistą flanką” jawi mi się, jako pionowa gładka ściana, wysoka na jakieś trzydzieści pięter. Wrażenie jest złudne bo widok z drogi na Zawrat skraca perspektywę i ściana w rzeczywistości jest nieco pochyła ale i tak robi wrażenie i jest jak dotychczas najtrudniejszą naszą drogą. Wybieramy nieco łatwiejszy wariant, który jest jedynie “nadzwyczaj trudny” (V), omijając główne “skrajnie trudne” (VI) miejsca. Na szczęście droga jest krótka, ma jedynie trzy wyciągi i nie powinna nam zająć więcej niż trzy godziny.
Mam prowadzić pierwszy wyciąg, nieco łatwiejszy. Początkowo ruszam żwawo płytkim “czwórkowym” zacięciem i dochodzę do nieco przewieszonego filarka i tutaj tempo znacznie spada. Bezlitosna skała odpycha, plecak drań robi krecia robotę i ciągnie mnie od tyłu i mam wrażenie, że góra czeka tylko na chwilę mojej nieuwagi aby strząsnąć mnie z siebie niczym mrówkę włażącą po spodniach. Posuwam się ostrożnie, powoli lecz wciąż w górę.
Nagle robi mi się ciepło, po chwili gorąco – znak, że napięły się wszystkie mięśnie. Kosmaty strach wyłazi zza kołnierza, siada na ramieniu, zaciera ręce i obrzydliwym skrzeczącym głosem syczy prosto do ucha – Spadasz? Czy jeszcze powisisz?
Sytuacja jest niemiła: stoję na malutkich stopieńkach, obłych i wcale nie poziomych, w rozkroku na dartego orła; jedna ręka szuka czegoś do uchwycenia wysoko nad głową a rozwarte szeroko oczy obserwują drżące palce drugiej ręki, która powoli ześlizguje się z niewygodnego chwytu. Ostatni przelot jest jakieś trzy metry niżej, czeka mnie więc ewentualny lot jak z pierwszego piętra lub dalej jeśli przelot zostanie wyrwany. Rzecz niezbyt tragiczna ale nieprzyjemna i w razie kontuzji przekreślająca dalszą drogę.
...jawi mi się, jako pionowa gładka ściana...
 

W końcu coś tam namacałem i dźwigam się w górę na łatwiejszy teren. Stworek robi nadąsaną minę, klnie cos po swojemu i wskakuje za kołnierz. Odpoczywam nieco na łatwym stopniu skąd widzę już wygodne miejsce na stanowisko.
Ściągam Maćka, który już porządnie zmarzł na dole bo chłodny, porywisty wiatr spada z przełęczy do Zawratowego Żlebu. Cieszę się, że to nie ja muszę atakować stromą płytę, której co prawda z mojego stanowiska nie widać ale to tylko działa na mnie deprymująco. Maciej zbiera szpej i znika mi z oczu za skalnym załomem. Od tej pory tylko wysuwająca się lina mówi mi, że nie jestem tu sam. Teraz mam sporo czasu na podziwianie widoków.
Pojawili się już turyści podchodzący pod Zawrat. Pierwszych, tych bardziej napalonych, widzieliśmy jeszcze przed wejściem w ścianę. Potem nastąpiła przerwa a teraz mam piękny widok na węża ludzkiego wijącego się od Czarnego Stawu ku górze. Siedzę sobie jak na wystawie sklepowej oddzielony od ludzi szybą przestrzeni i wiatru. “Kapelusznicy” pokazują nas sobie paluchami niemal słyszę jak zadyszani mówią do siebie – O, tu, tu! Patrz! A tam drugi! – podobnie muszą się czuć zabawki w sklepie tuż przed gwiazdką. Tyle, że mnie stąd nie zabierze żaden sprzedawca. No chyba, że Zegarmistrz Światła Purpurowy.
Niektórzy z ceprów, ci bardziej zadyszani i bardziej kurczowo trzymający się łańcuchów rozdziawiają się na nasz widok tak, że gdybym miał lornetkę mógłbym oglądać ich migdałki. Czasem odmacham pozdrawiającym ale coraz częściej jestem obojętny, coraz bardziej zmarznięty i zdrętwiały. Czas stygnie razem ze mną, robi się gęsty, prawie namacalny. Przepływa z trudem, lepki jak melasa. Przepycha się przez wąski otwór teraźniejszości by zniknąć, rozpuścić się w przeszłości.
Lina stoi. Czasem drga, napina się ale od kwadransa nie wypuściłem ani metra. Nie mam kontaktu z Maćkiem ale pewnie rzęzi. Musi być rzeczywiście trudno bo jest lepszy ode mnie i piątkowe ścianki przechodzi jak po maśle.
- Nie, nie, raczej jak po schodach. Po maśle nikt by nie wlazł!
Oprócz takich zwariowanych myśli dręczy mnie jeden wers z piosenki śpiewanej wczoraj w schronisku przez barwną postać z Turcji (!) a utrzymującą, że jest potomkiem tureckiego sułtana: “You’re always on my mind...”. Trzeba przyznać, że nawet ładnie śpiewał ale słowa te obijające się w mojej głowie niczym mantra doprowadzają mnie do szału. I jeszcze ta niepewność co się dzieje na drugi końcu liny.
Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni: porażka jednego, przekreśla szanse drugiego. Maciej nie posunął się ani metra od pół godziny. Coś jest nie tak. Nie wiem co robić. Śmiać się czy płakać. A może pomodlić się do Matki Boskiej pod Zawratem? Patrzę na ludzi jakbym patrzył w telewizor. Są dla mnie równie nieosiągalni. Znacznie częściej spoglądają teraz na Maćka. Czyżby coś tam się działo?
Wreszcie lina rusza. Kilka metrów ale zawsze naprzód. A potem słyszę piękny dzwoniący po wszystkich ścianach zwielokrotnionym echem dźwięk jaki wydaje hak wbijany w doskonałą szczelinę po samo ucho. Po chwili drugi. I gdzieś pomiędzy porywami wiatru słabe “Mam auto!”, które jest dla mnie wybawieniem i wcale nie oznacza, że mój partner znalazł w ścianie mercedesa ale że mogę przestać go asekurować. Zbieram więc graty i dopiero teraz czuję jak jestem zmarznięty i odrętwiały. Dochodzę dość szybko do Maćka. I już widzę uskok, który go zatrzymał.
- Próbowałem na wszystkie sposoby i nie dałem rady – mówi - Przybiłem się wiec tu w dosyć parszywym miejscu. Może tobie się uda.
Mam niewielką szansę aby pokonać uskok, który jest wyceniony na V+. Zresztą patrząc na pokrwawione ręce partnera, biorąc pod uwagę tężejący wiatr, nawet się specjalnie nie przymierzam. Wpinam pętle do przelotu, staje w nich, dosięgam jakiejś “klamy” ( jak dobrze mieć długie łapy) i wciągam się na całkiem łatwą kopułę podszczytową. Lepiej efektywnie niż efektownie. Z punktu widzenia sportu to tak jakbym uderzył poniżej pasa ale nie ma to teraz znaczenia. Nie mamy czasu tkwić w nieco za trudnej dla nas ścianie.
Gdy Maciej dochodzi do mnie jest bardzo zmęczony i przemarznięty. Co gorsza zostawił haki na stanowisku bo nie mógł ich wybić. Haków mi szkoda a poza tym chce się sprawdzić więc zjeżdżam na dół. W porównaniu z łagodną pochyłością na górze pion ściany zapiera dech. Do tego świadomość, że się wisi na 11mm linie nieco przytępia zmysły. Kość jakoś udaje mi się wyjąć ale haki! Walę najpierw lewą ręką, potem prawą, w końcu obiema bo młotek wysuwa się z omdlewającej ręki.

Następnego dnia halny nie daje szans na wspinaczkę. Wobec tego robimy "południowo-zachodni filar Murowańca".
 

Odbijam przy okazji kawał skały, który leci strasznie długo i prawie nie dotyka ściany. W końcu ląduje w żlebie i powoduje małą kamienną lawinkę oraz panikę wśród turystów, bezpiecznych jednak na skalnej grzędzie. A haki ani drgną! Klnę na czym świat stoi haki, Maćka, skałę. Zawziąłem się na nie. Nie odpuszczę. W końcu muszą wyjść. To moja osobista wojna. W końcu haki wydają coraz żałośniejsze odgłosy, niemalże skamlą o wybaczenie i jeden po drugi wyskakują ze szczeliny.
Pozostaje mi tylko się stąd wydostać. Nie jest to proste. Ręce mam tak słabe po walce z hakami, że z trudnością przesuwam prusiki. Wieczność cała mija zanim wpełzam nad uskok.
Ściana za nami. Zwijamy cały majdan i turystycznie dochodzimy do szczytu. Nagrodą są przepiękne widoki. Zawratowa Turnia jest punktem zwornikowym i stąd rozchodzą się trzy śmiałe granie na Świnicę, Kościelec i Kozi Wierch.