Musimy wracać szlakiem tak jak przyszliśmy a wiec mamy do pokonania Pośredni i Skrajny Granat. Musimy zdążyć zanim burza zwali się na nas. Kiedy puszczamy się biegiem zauważam, że ostre krawędzie skał zaczynają świecić delikatną różową i seledynową poświatą. Im wyżej wbiegamy na Pośredni Granat tym świecenie wyraźniejsze a czasami widać kilkucentymetrowe ogniki wypływające z wierzchołków skał. Widzę je pierwszy raz w życiu i żałuję, że nie mogę się nimi pozachwycać tylko wiać.
- Są już ognie świętego Elma! – krzyczę do Forsayta – Szybciej!
Biegniemy do utraty tchu. Burza ogarnia nas na zejściu z Pośredniego. Piorun wali w jego wierzchołek, ogniki gasną a my siadamy na tyłkach ogłuszeni gromem.
- W porządku? – Pyta Forsayt.
- Tak! Zabierajmy się stąd.
Wbiegamy na Skrajny Granat. Czy zdołamy z niego zejść? Zaczyna się ulewa i robi się widno od błyskawic. Nie to, żeby oświetlały nam drogę co jakiś czas. Wyładowania zachodzą w chmurach i to one świecą. Gdy błyskawica jest bardzo blisko to tracimy na chwilę wzrok. Padamy mimowolnie na ziemię. Nic na to nie można poradzić choć wiem, że jeśli już błysnęło to jest za późno na chowanie głowy w piasek. Huk grzmotów jest przepotężny. Nie słyszę ich a raczej odczuwam w całym ciele. Pomiędzy grzmotami narastają stopniowo ogniki. Przeskakują ze skał na mój czekan i z powrotem. Zaczynamy już schodzić w dół. Forsayt idący przede mną ma nad głową jasną aureolę. Czy za chwilę będziemy już w niebie?
Czuję lekkie klepniecie w kark i czekana przeskakuje ku ziemi piękna złotoniebieska iskra. W tym samym momencie piorun wali w szczyt Skrajnego a my padamy na ziemię kuląc się odruchowo. Kiedy odzyskuję wzrok i słuch, widzę Forsayta, który siedzi oszołomiony i rozgląda się nieprzytomnym wzrokiem.
- Jesteś cały? – krzyczę.
- Chyba tak.
- To biegnij dalej! Drugi raz się nie uda.
Zsuwamy się stromą ścieżką po mokrych, śliskich skałach gnani strachem. Osiągamy żleb z wielkim jęzorem śniegu. Nie zatrzymując się zaczynam zjeżdżać na tyłku mając nadzieję, że uda mi się wyhamować. Forsayt waha się chwilę ale rusza za mną. Widzę już koniec śniegu, hamuję i schodzę na bok z drogi zjazdu towarzysza. Zjeżdżając moim śladem Forssayt osiąga znacznie większą prędkość i rozpaczliwie hamuje. Pęd wyrywa mu czekan z ręki. Na szczęście udaję mu się obrócić na brzuch i zatrzymać się tuż przed kilkumetrowym uskokiem.
Dzięki temu zjazdowi, w zasadzie już wymknęliśmy się z paszczy potwora. Nad nami kłębią się czarne chmury wciąż rozbłyskujące i huczące złowrogo. Ale dopiero na Czarnym Stawem zatrzymujemy się na chwilę. Ulewa słabnie i burza oddala się na wschód. Dopiero teraz uświadamiamy sobie jej potęgę. Mieliśmy dużo szczęścia. Mokre z wierzchu ale nie przemoknięte kurtki i spodnie stanowiły dobry przewodnik elektryczności i odprowadzały ładunki do Ziemi.
Ciekawe jest zjawisko samego wyładowania. Mówi się potocznie, że to piorun uderza w Ziemię. W rzeczywistości najpierw ku ziemi spływa kilka małych wyładowań zwanych “liderami” a dopiero potem następuje główne wyładowanie od Ziemi ku chmurze drogą najsilniejszego lidera. Miałem szczęście, że ten który mnie polizał nie był tym właściwym...