Sprawozdanie z wyjazdu

Obóz wędrowny w Górach Rumunii

6-23 sierpnia 2005
Zorganizowany przez Koło PTTK nr 1 przy PW
http://jedynka.om.pttk.pl


I Przygotowania

a) Materiały

Przygotowując wyjazd korzystaliśmy m.in. z ogólnodostępnych źródeł informacji:



b) Organizacja przejazdu

Po dłuższym zastanowieniu wybraliśmy opcję podróży przez Słowację i Węgry, głównie pociągami, w oparciu o bilety kupowane na odcinki narodowe. Wobec konkurencyjnej oferty CityStar, z której korzysta część grup turystów, nasze wyjście wg kalkulacji przedstawiał podobny koszt, a nawet jeśli trochę większy, to elastyczność i możliwość dynamicznej zmiany planów przedstawiała dużą wartość (natomiast podczas korzystania z CityStar należy podczas jego zakupu podać trasę dojazdu oraz powrotu, szczególnie to drugie może być później kłopotliwe). Trudno nawet w tym momencie ocenić, czy była to najlepsza decyzja, ale na pewno niezła, a umożliwiła dodatkowo zwiedzenie części kraju metodą okrężnej podróży (co wykorzystaliśmy podczas powrotu), oraz nie było większego kłopotu podczas konieczności podzielenia grupy.

Na niczym spełzły plany wykorzystania wynajętego busa z Polski. Taka podróż byłaby po prostu zbyt droga (nawet około 2 razy droższa), kosztuje rzędu 1.70 zł/km, przy czym płacić trzeba oczywiście za wszystkie kilometry trasy (również za przejazd pustego busa do/z Polski). Opłacalne jest to więc jedynie, gdy jedzie grupa wypełniająca busa maksymalnie (15-20 osób), najlepiej gdy porozumie się z analogiczną grupą wracającą jednocześnie do Polski (aby nie wracał pusty); wtedy jednak jest problem odpowiednio z dojazdem i powrotem grup, jadąc pociągami tylko w jedną stronę traci się (lub przepłaca niewykorzystując) atrakcyjne wielokrotnie taryfy na bilety w obie strony, bardzo ciężko to wszystko skoordynować. I nawet wtedy wynosi taki wariant często trochę drożej (oraz bez doświadczającego i ciekawego trudu podróży etapami przez kraje i przyglądania się im!) – tyle że szybciej i wygodniej. W naszym wypadku było to jednak wielokrotnie zbyt drogo.

Nasz trasa dojazdowa przedstawiała się następująco, zarówno w planach jak i w realizacji (podane przesiadki):kolejowo Warszawa (bilet do Muszyny, wcześniej kupiony powrotny bilet Muszyna-Plavec-Muszyna ważny 2 miesiące, za 20.02 zł) – Kraków – (w Plavcu chcieliśmy kupić bilet podczas postoju, ale kasa była zamknięta, później konduktorka z podręcznym komputerem kasowym (!) sprzedała nam bilet w pociągu, ale z dopłatą około 80 koron, nie mogąc uwierzyć w zamkniętą kasę) Kosice (Słowacja, zakupienie powrotnego ważnego 2 miesiące, biletu Kosice-Hidasnemeti-Kosice) – Hidasnemeti (Węgry, zakupienie biletu do Biharkeresztes, na szczęście odpowiadał nam następny pociąg, wiedząc że nie wolno wsiadać na lokalnych biletach znów do tego samego pociągu międzynarodowego, bo konduktorzy węgierscy zawsze karają za to dużą dopłatą) – Miskolc – Nyiregyhaza – Puspokladany – Biharkeresztes, autobusem lokalnym kilka kilometrów do Artand, pieszo przez przejście graniczne, taksówkami (6zł/osobę, kilkanaście km do samego dworca w Oradei), potem prawie w ostatnim momencie (przypadkowo duża kolejka oraz zamknięta kasa, bo mieli jakieś problemy techniczne, więc wcześniej nie mogliśmy nawet zasięgnąć wystarczającej informacji) zdecydowaliśmy się na odjazd tuż po godz. 22 czasu rumuńskiego droższym ale docelowym pociągiem pośpiesznym (rapid) Oradea-Toplita (jechał w ogóle z Budapesztu do Brasova, moglibyśmy wsiąść już w Biharkeresztes, ale bilet międzynarodowy był nieproporcjonalnie droższy, oraz oczywiście powodował prawie niezauważalne przekroczenie granicy i znalezienie się w rumuńskim świecie, a wtedy praktycznie niemożliwe byłoby zaopatrzenie się w rumuńską walutę wcześniej niż w Toplicy, dopiero w ciągu dnia). Rankiem w Toplity po kilkudziesięciu minutach (o 6:00 czasu rumuńskiego) wyruszyliśmy autobusem kursowym na przełęcz Creanga nad Borsec, gdzie byliśmy przed godziną 7 rano.

Jak widać, cała podróż zajęła nam około 38 godzin. To wyjątkowo szybko, jak na podróż z tak wieloma przesiadkami, niekiedy bardzo trudnymi do skomunikowania, rozdzielonymi przejściami i przejazdami innymi środkami. Podczas poprzednich wyjazdów niejednokrotnie znajdowaliśmy się finalnie w górach o niecały jeden dzień później.



Pobyt

a) Borsec i okolice, od 2005.08.08 (pon)

Po opuszczeniu autobusu na przełęczy Creanga (1102m n.p.m.), po przepakowaniu, wyjęciu ubrań (drobny deszczyk, mglista pogoda), oraz zjedzeniu spokojnego śniadania na trawie, ruszyliśmy na północ i północny wschód w kierunku na Fagetul (1308). Po niedużych problemach (słabe znakowania szlaków lub w ogóle ich brak; te problemy są dość typowe dla Rumunii i towarzyszyć nam będą do samego końca wyjazdu). Około południa osiągnąwszy go, zeszliśmy do położonej tuż pod nim “Cabany Faget”. Jak się okazało, nie było to jednak żadne schronisko, a zupełnie prywatna chata. Rozłożyliśmy się na ogólne dostępnym tarasie, planując nawet nocowanie na nim (ewentualne rozwinięcie namiotów iglo, aby nie zawiewało deszczem. Po kilku godzinach przyjechali jednak właściciele – myśliwi wracający z objazdu terenu (samochodem terenowym na węgierskich numerach “bo nikt w lesie nie sprawdza”), początkowo było bardzo niemiło, ale później wręcz przymusili nas do zostania a nie wynoszenia się na camping do Borseca (kilka km drogi), bo okazało się, że początkowo wobec naszych porozkładanych, częściowo suszonych rzeczy wzięli nas za... Cyganów, a nie za porządnych turystów. Ostatecznie wyperswadowali nam abyśmy nocowali w środku, dali klucze i po pożegnaniu oraz poczęstowaniu piwem, pojechali na dół, umawiając się na rano. Rano przyjechał jeden, główny, “odebrać” dom i klucze, wszystko w najlepszym porządku i zgodzie. I oczywiście za darmo. Tak wygląda wielka rumuńska gościnność, której wielokrotnie podczas wypraw doświadczaliśmy. Dodatkowym powodem zostania, pomimo niewielkiego przejścia, było zmęczenie podróżą oraz potrzeba aklimatyzacji. Niektórzy z uczestników wyjazdu cierpieli na niemożność dużego wyspania się podczas podróży i po wieludziesięciu godzinach niespania, po kilku godzinach marszu pod plecakiem, okazało się że chodzenie dalej tego dnia jest bardzo niewskazane. Oczywiście co najmniej trochę niewyspani byliśmy wszyscy.

Chata pod Fagetem i w ogóle okolica, boryka się z totalnym brakiem wody. W tej części masywu w podłożu są wapienie, choć nie wychodzą raczej na powierzchnię, tylko miejscami je dobrze widać; nie ma tam w każdym razie żadnej wody powierzchniowej. Chata miała ciekawy system zbierania deszczówki z dachu i zasilania nią instalacji wodnej (praktycznie sam zlew, ubikacja typu sławojka przy lesie), po wodę do picia urządziliśmy dwie wyprawy jeszcze przed przyjazdem właścicieli (bezowocne), wskazali nam do użycia wodę z kanistrów w kuchni, przywożoną samochodem z dolin. Całkowicie suche łożyska potoków (jednie powodziowe) widzieliśmy następnie podczas zejścia, woda pokazuje się dopiero na samym dnie doliny w miejscowości. Prawdopodobnie wpływa to na fakt, że teren nie został jeszcze zagospodarowany, np. narciarsko, choć pewnie tak się niedługo już stanie, sądząc po nielicznych budowach, oraz po poprowadzonej prawie na sam szczyt porządnej wkopanej trakcji elektrycznej (w chacie był prąd).



We wtorek zeszliśmy do Borseca, robiąc tu uzupełniające zakupy. Dopiero od tego momentu zaczęliśmy iść we właściwym południowym kierunku. Minięcie miasta drugiego dnia, szczególnie po pierwszych doświadczeniach z terenem, gdy jeszcze można uzupełnić braki żywności bądź sprzętu (np. dokupić pelerynę na plecak) okazało się bardzo dobrym rozwiązaniem i warto z niego korzystać, a nie decydować się na uderzenie w góry od razu na kilka dni, a w każdym razie w przypadku takiego wyjazdu, na którym uczestnicy przedstawiają różny stopień doświadczenia turystycznego.

Borsec przedstawia raczej opłakany widok. Ładne i ładnie położone oraz bardzo naturalnie bogate (źródła mineralne, mofeta, skałki krasowiejące i jaskinie, ładne tereny poza samą kotlinką), jest dość wyludnione oraz zdewastowane. Widać ruch, znajdują się punkty informacji turystycznej, ogłaszają się kwatery, są pojedyncze restauracje, dojazd, pojawiają się zagraniczni turyści (choć raczej nie Ci najbogatsi, brak charakteru bogatego kurortu z atrakcjami). Całość wygląda raczej jak trochę mniejsza, bardzo wyludniona ale przede wszystkim zaniedbana i zrujnowana polska Krynica. Dość dobrze ilustrują to zdjęcia, których trochę zrobiliśmy, a zostały umieszczone m.in. na http://jedynka.om.pttk.pl/galerie/2005/Rumunia2005/



b) Góry Giurgeu, od 2005.08.09 (wt)

We wtorek popołudniem, po zwiedzeniu atrakcji Borseca udaliśmy się w zasadniczą już wędrówkę w góry Giurgeu. Kolejne dni obfitowały w zwykłe miłe akcenty wędrówki górskiej i biwakowania. Było spokojnie, ładna pogoda (towarzyszyła nam przez większość wyjazdu pogoda umiarkowana, czyli ani nie za gorąco, ani niezbyt zimno, rzadko deszczowo, czasem słońce, czasem zasłonięte, w sam raz). Z ciekawych przypadków można wymienić oczywiście spotkania z psami pasterskimi, które należy niestrudzenie odganiać psami zanim uda się oddalić na wieleset metrów, nocną długą wyprawę po wodę jeszcze pierwszego dnia, bo choć było z wodą dużo lepiej niż na północ od Borseca (już raczej nie wapienne podłoże), to jednak była tylko miejscami, a teren niemało zarośnięty, częste (lecz nieduże) kłopoty ze znalezieniem szlaku i właściwego kierunku marszu itd., niekiedy zatrzymania się i spożywanie jagody i maliny. Najlepiej obrazują to liczne zdjęcia.

We wtorek spaliśmy na bardzo fajnej częściowo zalesionej przełączce (jednak bez wody blisko, j.w., za to z bardzo wielkim nieprzebranym nadmiarem drewna) na północ od Vf. Malnas (1177) na południe od Borseca.

W środę dotarliśmy na nocleg do bocznej dolinki pomiędzy przełęczami Groapa Pisicii (1265) a Licheneu (1194).

W czwartek wieczorem, minąwszy przełęcz Tengheler (1036) wraz z przecinającą ją drogą, po pojedynczych godzinach przebijania się przez zarośnięte poręby po spadnięciu ze szlaku, trafiliśmy nań znów i spaliśmy w pobliżu Vf. Tatar (1452). W miarę zbliżania się do okolic Wąwozu Bicaz robią się coraz ładniejsze widoki, bo widoczne z daleka góry i urwiska wapienne, niczym Pieniny, są bardzo malownicze.

W piątek przeszliśmy przez przełęcz Saua Nierghes (1375), Saua Licac (1425), trawersem pod Licasem (później, pomimo pogarszającej się pogody, udało się chętnym 4 osobom wejść na lekko na Vf. Licas 1675; widoki nas jednak rozczarowały, góra “z góry” nie wygląda specjalnie, natomiast dalej było już morze mgły...), w mżawce i mgle schodziliśmy przez wierzchołek 1528 w kierunku na dolinkę Pr. Suhard i Lacu Rosu. Tu zdarzyły się ciekawe wydarzenia, bowiem wobec bardzo słabo znakowanego szlaku (przynajmniej idąc z tej strony) szybko nam zginął, natomiast pojawiły się znakowania czerwonych kwadracików w białej obwódce, układające się ewidentnie w obiekt liniowy, które dopiero potem ostatecznie zdefiniowaliśmy jako granicę parku narodowego (!); na razie posłużyły nam w miarę sprawnie, pomimo ciężkiego terenu na plecaki (strome zejścia i lasy) do wędrówki. Biwak rozłożyliśmy na przełęczy nad dolinką Pr. Suhard, już na znalezionym (w tym miejscu akurat bardzo dobrze wyznakowanym) szlaku turystycznym. Na szczęście mimo granicy Parku, nikt nas nie niepokoił, oczywiście staraliśmy się być możliwie nieszkodliwi dla przyrody.



c) okolice Lacu Rosu, Wąwóz Bicaz, od 2005.08.13 (sob)

Rano zeszliśmy nad Lacu Rosu (poziom jeziora 983), i... Ciężko jest szybko obejrzeć Wąwóz nie mając samochodu, po kilku godzinach zakupów, oglądania i zwiedzania miejscowości oraz szukania kogoś, kto wynajęty mógłby nas przewieźć w dół i spowrotem w górę malowniczego Wąwozu (po kilka/naście kilometrów), co się nie udało, przenieśliśmy się na Complex turistic – wyżej położony (pod cerkwią) łąkowy camping i tam rozłożyliśmy na nocleg. Jak się miało ostatecznie okazać, ta część należała prawdopodobnie do prywatnego właściciela, starszego pana bez ręki, który czasem przechodził zbierając zioła na łące, proponował rozbijanie się lecz trudno powiedzieć czy od kogokolwiek brał za to jakieś pieniądze. Jeszcze tego wieczora połowa grupy zeszła Wąwozem (części udało się wrócić autostopem, reszta musiała pokonać piechotą w obie strony).

Druga połowa grupy poszła na zwiedzanie Wąwozu rano. Ponieważ to trwa, zebraliśmy się na dalszą wędrówkę w góry dopiero popołudniem. W każdym jednak razie bardzo zachęcamy do zwiedzania wąwozu co najmniej w jedną stronę właśnie piechotą. Jedynie wówczas można naprawdę i spokojnie zobaczyć wszystko co jest do zobaczenia, w każdą prawie stronę patrząc. Choć szosa wciśnięta w wąwóz jest wąska, to jednak ruch jest mały (mimo że byliśmy tam w weekend) i jest w miarę bezpiecznie.

Popołudniem w niedzielę wybraliśmy się dalej, przez Obs. Ghilcos (1379). Pogoda się chwilowo pogorszyła na tyle, że wystąpił kilkudziesięciominutowy, lecz ulewny deszcz. Miało to pewne znaczenie dla dalszych zdarzeń, bo część osób została pomimo strojów przeciwdeszczowych szybko przemoczona. Warto zachować sobie z tej przygody takie doświadczenie, że zupełnie nieprzydatne są zewnętrzne pokrowce przeciwdeszczowe na plecak (nierzadko będące w komplecie z plecakiem), a jedynie przydatne są duże mocne peleryny typu pałatka, zarzucane jednocześnie na plecak i osobę, lub odpowiednio ubrane nas plecak w powiązaniu z kurtką przeciwdeszczową na ciele. Osoby, mające kurtkę przeciwdeszczową oraz pokrowiec na plecak, miały po chwili zupełnie przemoczone i cieknące plecy plecaka, który stał się cięższy i konieczne było jego suszenie do następnego dnia przy ognisku...



d) Góry Hasmas, od 2005.08.15 (pon)

Po noclegu, pod malowniczą przełęczą C. lub Paleu (1242), przy potoku i linii wysokiego napięcia (!), z osobistych narastających powodów zdrowotnych (nie związanych z samym wyjazdem) oraz przemoczenia poprzedniego dnia, nastąpiło odłączenie 2 osób. Po rozdzieleniu sprzętu, żywności itd. pożegnaliśmy się i pozostała grupa poszła w góry niebieskim szlakiem kropkowym, przez okolice Haghimasul Negru, przełęcz Berszan-ny. (1535), łąki pastwiskowe i przełęcz Barany-nyak (1665). Tutaj z wyjątkiem jednej osoby nastąpił wypad na lekko bez bagażu, ciemniejącym późnym popołudniem, w widokach w promieniach zachodzącego słońca, na najwyższą górę grupy górskiej (i jak się ostatecznie okazało całego wyjazdu) Haghimasu Mare (1792). Jak się to często zdarza, prawie niezależnie od składu, im mniejsza grupa tym bardziej mobilna, więc zgodnie zaryzykowaliśmy wariant wieczorno-nocny i przeszliśmy jeszcze tego dnia tuż za przełęcz S.Curmatura (1465)., jednak rozbijając się przed tuż dojściem do schroniska pod Piatra Singuratica, w ładnym miejscu, dość blisko źródła na szlaku. Choć było bardzo wietrznie, udało się rozpalić ogień i zagotować porządny posiłek. Ciekawostką wieczoru był przelot chyba turbośmigłowego samolotu, wyglądającego jak wojskowy ciężki transportowy, który wyłonił się zza góry, lawirując w ciemnościach tuż nad wzgórzami przeleciał prawie nad nami obniżając lot jakby miał zamiar się rozbić i po zakręcie zniknął w głębi dalszej doliny na północ (gdzieś na Covacipeter). Być może miał tam gdzieś wciśnięte w góry lotnisko, w każdym razie jest to dla nas interesującą zagadką do dziś.

We wtorek przeszliśmy przez malownicze okolice schroniska (dobrze, że nie spaliśmy jednak w nim, lepiej na czystej łące niż w zaniedbanym podupadającym schronisku bez wody niczym barak, gdzie jednak przewijają się grupy turystów, niekoniecznie odpowiednio przygotowanych), malowniczą granią w kierunku przełęczy Ps. Dracului (S. Tarcau, 1305) i weszliśmy w góry Naskalat (północny fragment gór Ciucului).



Charakter gór zmienił się w coraz bardziej połogi połoninny i pastwiskowy. Z godziny na godzinę zaczęło być coraz mniej przyjemnie. Nie mijając prawie żadnej wody, a tym bardziej budzącej większe zaufanie (nie rozdeptanej przez owce i nie wypływającej spod zanieczyszczonych odchodami pastwisk), szliśmy dalej. W rejonie wierzchołka 1454 zgubiliśmy prawie nieznakowany szlak i szliśmy na wyczucie i trochę wygodniej wschodnim trawersem. Trochę później złapaliśmy bardzo dobrą trawersującą drogę w wyniku czego ominęliśmy całą grań Vf. Noscolat (1553) i wróciliśmy na nią wraz z drogą za wierzchołkiem 1551. Dopiero tutaj okazało się, że wyszło to nam na dobre, do grań była raczej mało ciekawa, a szliśmy godziny w cieniu góry, podczas gdy przy grani bardzo wiało. Tutaj zaczęły się problemy z górami. Okazało się, że nie dość że jest nieprzyjemny i zimny wiatr, to na rozdeptanych i zanieczyszczonych przez owce wysokich połoninach gór nie ma w promieniu kilku kilometrów (!) żadnego drzewa, nic nie wskazuje też na bliskość wody, a tym bardziej budzącej większe zaufanie... Szliśmy dalej, zaczęło się ściemniać, natomiast w grupie pojawiły się niebezpieczne oznaki zmęczenia bądź poważnego niepokoju i załamania czy strachu. Udało się jednak iść dalej, z odpowiednimi chwilami postoju i odciążeniem części uczestników, później zgubiliśmy szlak wykręcający gwałtownie lokalnie grzbietem na zachód i poszliśmy dalej granią na południowy-wschód na Vf. Trei Pietre (1471), częściowo wzdłuż nieprzyjemnego grodzenia pastwisk i gonieni przez agresywne psy (szałasy mijaliśmy już tego wieczora kilka razy wcześniej, każdorazowo było to mało przyjemne i zupełnie nie w głowie było nam w takich okolicznościach próbowanie kontaktu a tym bardziej zakupu sera czy mleka... tym bardziej że czystość okolicy i tych szałasów naprawdę budziła mieszane uczucia, a dość dużą ilość sera udało nam się kupić już tego dnia wcześniej). Wykręcaliśmy grzbietem coraz bardziej na wschód, kierując się bardziej dogodną drogą. Lepiej było dobrze schodzić a dokądkolwiek, niż w odpowiednim kierunku, jeśli grupa była zmęczona i częściowo niebezpiecznie zdenerwowana, stok choć trawiasty to już tu niżej porządnie zalesiony i miejscami wręcz niebezpiecznie stromy, szczególnie teraz w ciemnościach, a... najistotniejsze że pomimo pogodnego i ciepłego wieczora zbliżała się burza z piorunami.

Ostatecznie spadliśmy około godz. 22, bardzo zmęczeni, na dogodne miejsce w osłoniętej dolince, przy ciurkającej wodzie i polnej błotnistej drodze, nad Valea lui Antaloc. Po przegryzieniu czegoś i wypiciu herbaty poszliśmy szybko spać. A w nocy rozszalała się burza z deszczem i piorunami...



e) znów w cywilizacji, przejazd pod Kelimeny, od 2005.08.17 (środa)

W ten dość nagły sposób nastąpiło zejście z nieprzyjaznych gór. Choć warto kiedyś przez nie przejść – aby doświadczyć tego dokładniej i mieć pełniejszy pogląd jak to wygląda dalej na południe, warto to zrobić szybko, sprawnie i mobilnie. Prawie tacy byliśmy, jednak kontrast psychiczny przejścia z ładnych poprzednich terenów i ładnych noclegów oraz wobec bieżących kłopotów, był zbyt duży, aby znów wracać na grań. Bardzo pocieszyliśmy się myślą, że "tak miało być” i nie byliśmy szczególnie zaskoczeni, bo do nieprzyjazności i takiego charakteru tych gór byliśmy przygotowywani przez relacje innych osób, jeszcze przed wyjazdem.

Tego dnia opuścił nas Damian, który zgodnie z planem i koniecznością wcześniejszego powrotu udał się ze stacyjki H. Tarcau (Lunca de Jos), gdzie się pożegnaliśmy, do Polski. Już od pobliskiego Ghimes miał pewne problemy, gdyż od powodzi sprzed miesiąca nie kursowały pociągi, ale dalej zgodnie z planem przez Ukrainę dojechał po 2 dniach do Polski.

Resztą grupy wsiedliśmy ok. 15:00 do autobusu do Miercurea Ciuc, jeszcze z okien, szczególnie jadąc przez przełęcz P. Ghimes, żegnając niegościnne (choć tu trochę lepiej wyglądające) góry. Późnym popołudniem mieliśmy jadący aż z Brasova aż do Targu Mures pociąg osobowy (persoane), którym chcieliśmy dostać się w Kelimeny, gdzie i wcześniej odłączona para. Po krótkim zwiedzeniu miasta (m.in. pierwszy raz od wyjazdu dostęp do sieci, choć dopiero po dłuższym błądzeniu w centrum i dopytywaniu udało nam się znaleźć kafejkę internetową) poszliśmy na pociąg.

W pociągu... pojawił się poważny kłopot. Okazało się że w tłumie, podczas wsiadania, jednemu z uczestników ukradziono dokumenty, pieniądze, kartę kredytową itd., które miał w kieszeni spodni. Pociąg właśnie ruszył. Nie było jak szukać złodzieja, w pociągu sporo osób, w tym trochę Cyganów, a ludzie przechodzą ciągle i wiele osób stoi (my na razie też). Niestety, złodziej wykorzystał jedyny moment, bo ten jedyny raz na ogół bardzo uważny i doświadczony uczestnik wyjazdu zapomniał schować tych kosztowności głębiej i bezpiecznie. Na szczęście nie zginął telefon komórkowy. Jeszcze jadąc w pociągu i odpoczywając oraz podziwiając mroczniejące widoki nastąpiły rozstrzygające decyzje, kontakt z rodziną i rozeznanie sytuacji (formalno-organizacyjnej “co teraz robić”).

Wysiedliśmy około godz. 21 na stacyjce Stanceni, aby po chwili udać się kilkaset metrów dalej i pomimo zmroku i padającego deszczyku rozbić oba namioty niedaleko torów ale w ustronnym miejscu.

Rano wyjaśniło się, a już szczególnie po wizycie na lokalnym posterunku policji (tu jednak nie udało się odpowiednio dogadać odpowiedni aby dostać tymczasowy zastępczy dokument tożsamości, a młody i miły policjant odsyłał nas jedynie do policji kolejowej w Brasovie), Janek musiał odłączyć się i za pożyczone pieniądze pojechać do ambasady w Bukareszcie, aby tam dostać zastępczy paszport i odebrać przekazane przez rodzinę na konto polskiego MZS pieniądze.

Resztą grupy poszliśmy na spokojnie rozbić biwak na 2 dni w góry, godzinę od miejscowości, u podnóża Kelimenów (Muntii Calimani), aby oczekiwać powrotu Janka. Pogoda już była ustabilizowanie lekko deszczowa (na zmianę z dużym zachmurzeniem bez deszczu). Udaliśmy się w podgrupach też jeszcze tego i następnego dnia na po kilka godzin do Toplity, aby zobaczyć miasteczko itd.. Nastąpiły 2 dni względnego wypoczynku...

Juz drugiego dnia okazało się, że Janek nie wróci. Choć w ogóle było już dość późno, bo lada dzień mieliśmy wracać, a Janek jeszcze bardziej się spieszył do Polski na zaplanowaną konferencję, to powodem okazała się odnowiona kontuzja kolan, która właśnie w tych dniach dała o sobie znać. Janek prosto z Bukaresztu, po przysłaniu do nas SMSa (na szczęście udało się zachować taką szczątkową łączność, choć m.in w tym celu kupiliśmy za kilkanaście złotych ładowarkę w Toplity, która jako pozornie niepotrzebna nie była zabrana z Polski), wyruszył, częściowo autostopem aby oszczędzić pieniądze (których nie miał nawet wystarczająco), do Polski.

A my, po naradzie, zdecydowaliśmy się już niestety nie iść w góry. Nie czuliśmy się na siłach, było za mało czasu, aby znów na kilka dni w nich utknąć, natomiast też ważnym powodem było to, iż zostało trochę za dużo sprzętu na pozostałe osoby, więc wbrew pozorom było dość ciężko, oraz coraz bardziej psująca się pogoda spowodowała pewne komplikacje w gospodarce żywnościowej.



Powrót

W sobotę 2005.08.20 rozpoczęliśmy powrót do kraju, przy czym nie wprost, postanowiliśmy zwiedzić z pokładu pociągu bardzo malowniczą linię kolejową Salva – Sighetu Marmatiei. W ogóle podczas tych dni powrotu co najmniej 3 razy na kilka minut uciekały nam pociągi lub autobusy (przy czym na ogół nie wiedzieliśmy przed faktem, bo nie było skąd, że właśnie o tej godzinie odjadą) i prawie zawsze powodowało to utratę kilku godzin, a ostatecznie owocowało opóźnieniem powrotu do samej Warszawy o około 1 dzień i noclegami z przygodami w różnych dziwnych miejscach, szczególnie na stacjach kolejowych lub pomiędzy nimi (2 razy w Rumunii i 1 raz na Węgrzech). Tego dnia dotarliśmy z kilkoma problemami, przez stacje Deda, Saracel do Beclean pe Somes.

W niedzielę rano po noclegu na stacji w Beclean pe Somes wsiedliśmy do porannego pociągu na najciekawszej trasie i około południa dotarliśmy do Sighetul Marmatiei. Na popołudnie dotarliśmy malownicza trasą (niestety zmęczeni niemałą jej część przespaliśmy), autobusem do Baia Mare. Dużo tu nie dało się tego dnia załatwić, na wieczór trafiliśmy na mała dość spokojną stacyjkę po drodze do Satu Mare, gdzie na skraju wsi i końcówki gór, w porozumieniu w gospodarzem, przespaliśmy się. Teren dość mokry w okolicy (rzeka Somes), przypomniały o sobie komary...

W poniedziałek rano dotarliśmy do Satu Mare, po ostatnich zakupach dojechaliśmy do przejścia granicznego Petea-Csengersima, potem niestety po kilku godzinach (marszu szosą w upał i oczekiwania) do Csenger. Okazało się że dalsze połączenia pociągami nam nie odpowiadają, miasteczko jest ładne i spokojne i lepiej spać tu a wstać na pociąg po godzinie 3 rano (czasu już węgierskiego czyli polskiego). Zawiadowca, choć ciężko było zrozumie, okazał się miły i uczynny i  sam zaproponował nam spanie w malutkiej poczekalni. Wygodnie, sucho, spokojnie, dość ciepło, gdy na dworze znów padało tej nocy.

W tym czasie już docierała do Polski para, chcieli wrócić wcześniej.

Przez wtorek wracaliśmy przez Węgry i Słowację, trasą Csenger – Mateszalka – Nyiregyhaza - Szerencs - Hidasnemeti – Kosice. W środku dnia kilkugodzinne oczekiwanie na połączenia w Kosicach pozwoliło nam zwiedzić miasto. Udało się dwukrotnie zdążyć (w Plavcu i Muszynie) i dostać na nocny pociąg krynicki do Warszawy z Muszyny.

Do Warszawy dotarliśmy w środę 24 sierpnia rano. Zadowoleni, bo obóz pomimo różnych trudności, bardzo się udał. A już szczególnie bardzo się udał relatywnie rzecz biorąc, jak to bywa przy tego rodzaju wyjazdach, było również organizacyjnie dość fajnie. Czego, oprócz tego opisu, może też dowiedzie około tysiąca zdjęć (oraz kilka krótkich filmików), umieszczonych pod adresem http://jedynka.om.pttk.pl/galerie/2005/Rumunia2005/ .



(Michał Segit)