Jak to na Kozim było...
czyli o dwóch takich co się drapią; gdzie ich nie swędzi.


Zaczęło się fajowo. Południowym filarem Koziego Wierchu wiedzie łatwa (czytaj: trudna IIIst.) droga na szczyt.


No ale trzeba było gonić na szczyt. Ni ma lekko. Tu Maciek stoi na najpiękniejszej płycie.


Acha! Bo zapomniałem wspomnie, że to było tak:
-Baco a gdzie tu jest jakaś najwyższa góra bo my chcemy wejść?
- A tamuj! O!
Taa! Ale jak stąd teraz zleźć? Ojojoj! Tu stromo i tam stromo. Helikopterek by się wezwało jak na "Misiu" ale troszku wstyd.


W końcu jak nam kiszki już porządnie marsza grały trza było skakać w dół.
To jest pamiątkowe zdjęcie dla rodziny w razie jakby co.
Pilot oblatywacz melduje pełną gotowość do lotu.


Górny odcinek trasy zjazdowej był; tak szybki, że o mały włos przekroczyłbym barierę pełnych portek. Dolna połowa była już; spokojniejsza. Zjazd trwał dość długo. Różnica poziomów jakieś pół kilometra.


No i jestem znowu wśród Was.
Obyśmy tylko zdrowi byli. Na ciele jak na ciele ale na umyśle!
Czego i Wam życzę.
Benek