Kominiarz

Wróciłem z Tatr w niezbyt dobrym humorze. O ile w styczniu jeszcze można trafić dobrą pogodę a śniegu nie ma tak dużo żeby groziły lawiny to luty jest dużo gorszy. Idiotyczny wyż z centrum nad Niemcami (z reguły wyż przychodzi do nas ze wschodu) powodował napływ zimnego i wilgotnego powietrza z północy. Taki stan nie utrzymał się długo Polska znalazła się pod wpływem niżu, który tylko wzmógł siłę wiatru i opady śniegu.

Pomimo, że koledzy z Polany Chochołowskiej informowali o marnej pogodzie, postanowiłem do nich dołączyć. SamochodemStraży Granicznej dotarłem w ekspresowym tempie na Ornak i pozostała tylkoprzeprawa przez przełęcz Iwaniacką. O wpół do dziewiątej rano jużsię z nimi spotkałem i wyruszyliśmy z zamiarem wejścia na StarorobociańskiWierch.

Wyruszania w góry prosto po nocy spędzonej w pociągu nikomu nie polecam. Wlokę się więc noga za nogą i nie mogę złapać tchu. Na grzbiecie Trzydniowiańskiego Wierchu wita nas lodowaty wiatr północny o sile ponad 8 st.B. Jarek ma minę nieco rzadką i nieśmiało bąka coś o zejściu. Ale tak od razu schodzić? Jeszcze nawet porządnie nas nie przewiało.

Idziemy w stronę Kończystego. Wiatr nam pomaga dmąc w plecy ale wystarczy się spojrzeć w tył by mieć oczy zalepione śniegiem. Jeśli jeszcze dodam, że nie widzę pierwszej dwójki choć staramy się trzymać w miarę zwartą grupą to będzie chyba pełny obraz zastanej pogody.

Na Kończystym (2002 m npm) wiatr jeszczetężeje. Przycupnęliśmy w małym dołku i musimy do siebie krzyczeć zastanawiającsię co dalej robić.

Aneta buńczucznie twierdzi, że zdołamy dotrzeć na Starorobociański ale chłopcy mają wątpliwości i czekają co powiem. Kiedy już oddech mi wrócił do normy a serce opadło spod gardła na swojenormalne miejsce, rozczarowuję wszystkich twierdząc, że mam już dość i najlepiejzjeżdżać do Doliny Jarząbczej. Wydaje mi się, że nie spuścimy lawiny a szybkostracimy wysokość i schowamy się przed wiatrem. Powrót pod wiatr wydajemi się zabójczy a szlaki zarówno w lewo jak i w prawo są zadługie na moje siły.

Chyba wszyscy mają dosyć świeżego powietrza bo są zadziwiająco zgodni, może nieco tylko zaniepokojeni perspektywą zagłębienia się w mlecznobiałą otchłań. Mam nadzieję, że się nie pomylimy i nie zjedziemy na Słowację.

Siedzę sobie wygodnie po pachy w puchu inie bardzo wiem czy jadę czy się zatrzymałem. Bo względem śniegu się nieporuszam. Ale pozostali mnie nie doganiają więc chyba jadę razem z małą lawinką.Zamykam oczy bo i tak nic nie widzę a tylko bolą od padającego poziomo śniegu.Stok się lekko wypłaszcza i zatrzymuję się nad kilkumetrowym prożkiem. Wiatrznacznie osłabł, widoczność też trochę lepsza. Zauważam pozostałych wyłaniającychsię z mlecznej nicości i wołam żeby się zat rzymali. Prożki obchodzimy i następny zjazd choć już nieco mniej emocjonujący.

W schronisku jesteśmy wcześnie. Jadalniajeszcze pełna filantów marudzących na brak widoków. Nastrojemamy ponure, nawet kawał Jarka nie jest w stanie nas rozbawić:

“Na hali siedzi stary Baca. Idzie młoda turystka, przygląda się i pyta:

- Baco, a ile macie lat?
- Bedzie łosimdzisiunt łosiem.
- Oj baco! Nie dałabym wam.
- Eee, jo od wos nie fce.”

Chłopcy topią smutki w żywcu a ja leczę nogę odgniecioną zbyt mocno związanym butem. Jutro spróbujemy znowu.

Rano wita nas śnieżyca i jeszcze silniejszy wiatr. Od wczoraj przybyło 15 cm śniegu. Nadal jeszcze drugi stopień zagrożenia lawinowego ale jak tak popada to będzie “trójka”.

Przenosimy się na Ornak. Proponuję drogę przez Siwą Przełęcz ale duch walki już się w nas nie obudzi. Idziemy przez Iwaniacką i być może pokusimy się o “Kominiarza”. Ale na przełęczy tylko Piłat daje się namówić na zwariowany wypad. Pozostali schodzą na Ornak i zaczną awanturkę jeśli do zmroku nie dojdziemy.

Początkowo łagodny stok staje dęba i gdy już przebiliśmy się przez kosówkę osiąga nachylenie czterdziestu stopni. Im wyżej tym gorzej – widoczność spada ale za to wiatr rośnie w siłę. Śnieg jest głęboki, Piłat zapada się miejscami po pas, wiec często zmieniamy się na prowadzeniu. W żlebie wiatr jest nieco słabszy ale i tak smaga śniegiem a od czasu do czasu zasypuje nas małymi pyłowymi lawinkami. Lecz gdy wychodzimy na bardziej odkryty teren każdy krok jest niezwykle uciążliwy. Stromizna, grząskość śniegu a nade wszystko boczny, chwilami przewracający wiatr szybko wysysa z nas siły. Po godzinie przycupnęliśmy za skałką i delektujemy się suszonymi śliwkami i czekoladą. Namawiam Piłata do sforsowania jeszcze jednego żlebka choć sam wiem już, że na szczyt n aszej wielkiej małej góry nie dojdziemy. Chociaż pokonaliśmy już największą stromiznę pozostała długa skalista grań do właściwego wierzchołka. Bardzo niebezpieczna w tych warunkach. Przy widoczności około 30 m łatwo można zabłądzić.

Piłat pokrzepiony czekoladą obejmuje prowadzenie i po następnej godzinie osiągamy dosyć wybitną turniczkę. Dalej grań wznosi się bardzo niewiele i zaczynają się urwiska. Wystarczy. Obaj chcemy jeszcze trochę pożyć. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcia. O mało nie tracimy aparatu kiedy wiatr rzuca mnie w śnieg. Piłat, który był na “Blanku” i Matterhornie mówi, że wiele osób w Alpach zginęło właśnie w czasie robienia zdjęć na szczycie. Chcę powiedzieć, żeby się zamknął ale następne uderzenie wiatru zamyka mu kraczącą gębę. Wiejemy na dółmniej więcej: mniej na nogach, więcej na tyłku. Przy plecakach patrzymy nazegarek, nie do wiary! Droga na dół zajęła nam piętnaście minut. Podgórę kopaliśmy się ponad dwie godziny.

Na Ornaku jest już trzeci stopień zagrożenia lawinowego. Część ekipy postanawia wracać. Zostajemy we dwóch z Jarkiem. Aneta mu współczuje bo uważa mnie za narwańca.

Chcemy się przebić do Murowańca przez Czerwone Wierchy ale nie wiem czy się to uda. Droga z wariantem przez Kościółki lub Przełęcz Tomanową jest wolna od lawin. Najgorszy jest wiatr.

Wieczorem przychodzi dwóch narwańców. Przenieśli się tu z Morskiego Oka bo w Wysokich już nigdzie nie można pójść. Idą jutro na Ciemniak więc przetrą nam część trasy.

Rano bez zmian. Kierownik schroniska wypisuje na tablicy pogodę. Przez dobę przybyło 18 cm śniegu, wiatr, tak jak wczoraj, wieje z prędkością 30 m/s mamy więc 10 w skali Beauforta i IV stopień zagrożenia lawinowego. Akurat tyle, żeby siedzieć w schronisku i pić piwo Bosman.

Co gorsza nie ma szans na poprawę. Narwańcy wstali o 4.30 i poszli. Podziwiam chłopaków. Jarek marudziz pakowaniem.

- A może lepiej pójść dołem? Co? – pyta. Jem śniadanie i nic mu nie odpowiadam. Za chwilę znowu zaczyna:

- Ślady po nich mamy już zawiane. Tyleśniegu i ten wiatr. Jestem za tym, żeby iść dołem... – zaczyna mniejuż denerwować tym krakaniem choć z każdą chwilą uświadamiam sobie, że jednaknie pójdziemy. W takim wietrze rozwiewają się najpiękniejsze planyi marzenia.

***************************
Parę słów w formie komentarza.

Denerwują mnie truizmy typu: “Góry są niebezpieczne” lub “Góry tylko dla rozważnych”. Ale coraz bardziej odczuwam, że to prawda. Bo dać się zabić w górach to być skończonym. To już więcej nie przemierzać skalnych grani, nie cieszyć się widokiem zielonych hal i lasów. To zostawić bliskich i wyrządzić im wielką krzywdę.

Żałujemy tych, którzy tam zostali ale najczęściej myślimy o nich jako o frajerach, którzy popełnilijakiś mniej lub bardziej głupi błąd. Trudno się ustrzec błędów i wszystko przewidzieć ale przed podjęciem decyzji możemy zrobić dużo a na górze już bardzo niewiele.

Zanim wyruszycie w góry usiądźcie i poczekajcie aż wam przejdzie.