Flirt z Czarną Panią XXI

I nagle dreszcz zdumienia
Nie wierzę oczom własnym
Pod ścianą na kamieniu
W słońca poświacie jasnej
Skulona posta
ć czarna
To kobieta w żałobie
Potwornie duszno i parno
Nie chcę wierzyć sam sobie...

Jan Długosz

Uwagę turystów stających na progu Dolinki Pustej przyciąga zwykle wyniosły mur Zamarłej Turni. Ten niezbyt okazały, przysadzisty szczyt, liczący 2179 m npm stoi w głębi dolinki jakby nieco przytłoczony ogromem Kozich Czub i Koziego Wierchu. Posiada jednak coś czego mogą mu pozazdrościć najwyższe tatrzańskie Olbrzymy. Zamarła Turnia opada bowiem ku Dolince Pustej swą słynną południową ścianą: Sto czterdzieści metrów skrzesanych, bardzo stromych płyt, przepięknych w swej gładkości, stanowiło wyzwanie dla wielu pokoleń taterników XX w.

***

Tego ranka wylegiwaliśmy się do ósmej. Poprzedniego dnia bowiem przeszliśmy z worami z Murowańca do Piątki przez Zawrat, Zmarzłe Czuby i Kozią Przełęcz. Ten kawałek grani, którym wiedzie łatwa latem Orla Perć, zajął nam aż trzy godziny. W początkach maja na północnych ścianach panuje jeszcze zima. Za to południowa ściana Zamarłej Turni była wolna od śniegu i lodu, sucha i z pewnością w południe cieplutka i miła w dotyku. Namówiłem więc Maćka na klasyczną drogę pierwszych zdobywców Zamarłej. Piotr stwierdził, że trójka będzie wspinać się wolniej więc rezygnuje i będzie na nas czekał na szlaku z ciepłą herbatą.

***

Idziemy przez Dolinę Pięciu Stawów Polskich pokrytą jeszcze ponad dwumetrową warstwą śniegu. Nie spieszymy się zbytnio. Droga jest oceniana w przewodnikach na około dwie do dwóch i pół godziny, co oznacza, że przy naszym emeryckim tempie wspinaczki zajmie nam jakieś cztery godziny.

Od kilku dni panuje w Tatrach pogoda jak drut. Bezchmurne niebo i bezlitośnie palące słońce sprawia, że śniegu znika z dnia na dzień. Stawy napełniają się w takim tempie, że aż pęka lód wypierany przez wodę do góry.

Już widzimy Pustą Dolinkę i w głębi dumną ścianę Zamarłej. Widok ten nieco mnie deprymuje. Potwierdza się teoria, że chęć wspinaczki jest proporcjonalna do odległości od ściany. Gdy stajemy pod ścianą i odległość od niej jest zerowa, podobną wartość przybiera chęć do wspinania.

Ciekawe czy Czarna Pani będzie nam przychylna? Czarna Pani, o czym wie każdy szanujący się taternik, jest władczynią Pustej Dolinki. Jej władza obejmuje obszar ograniczony ścianami Kołowej Czuby i Małego Koziego Wierchu od zachodu, Zmarzłych Czub, Zamarłej Turni i Kozich Czub od północy i południowym filarem Koziego Wierchu od wschodu. Od południa granicą włości Czarnej Pani jest morena czołowa dawnego lodowca, którego cielsko spoczywało w Pustej Dolince.

Czarna Pani decyduje o wszystkim co się dzieje w dolince. Spuszcza lawiny i kamienie, za jej przyzwoleniem świstaki wychowują młode w piargach i kozice przemierzają stoki w poszukiwaniu pożywienia. Nawet niedźwiedź nie śmie zakłócać spokoju Czarnej Pani i nie przychodzi bez zaproszenia. Czarna Pani wie o wszystkim. Kruki o czarnych, połyskujących w słońcu skrzydłach donoszą jej o intruzach wkraczających pod jej władzę i biada temu, kto nie przestrzega praw przez nią narzuconych. Przez Pustą Dolinkę wiedzie tylko jeden szlak turystyczny na Kozią Przełęcz. Nawet Orla Perć omija grań po północnej stronie Zamarłej Turni. Ksiądz Gadowski wiedział co robi... Taternicy biwakujący wiosną w Dolince Pustej wolą rozstawić namiot na śniegu poniżej moreny. Nikt nie może bezkarnie zakłócać spokoju Czarnej Pani.

Czarną Panią można ponoć ujrzeć gdy przechadza się w samo południe pod ścianą Zamarłej. Musi być jednak piękny, słoneczny i upalny dzień. Zupełnie taki jak dzisiaj...

Wdrapujemy się dziarskim krokiem na morenę. Zbyt dziarskim. Wytopiony przez płynącą pod spodem wodę śnieg załamuje się pode mną i wpadam pomiędzy ostre kamienie. Skóra zdarta na piszczeli pomimo spodni i ochraniaczy. Przykładam śnieg, żeby zmniejszyć ból i opuchliznę. Czarna Pani skarciła mnie za nieprzestrzeganie zasad. Jedna z jej zasad mówi bowiem: “Patrz po czym idziesz idioto!”.

Nad głowami krąży para kruków. Czarna Pani z pewnością już wie, że nasza trójka zmierza pod ścianę Zamarłej. Dolinkę pokrywają ogromne masy śniegu. Jęzory lawin zachodzą na siebie a niektóre sięgają nawet do środka Dolinki. Spadło już prawie wszystko ale widzimy jeszcze ogromne nawisy na grani Kołowej Czuby i nawet na Schodkach. Skrzą się pięknie w promieniach słońca, które właśnie wyszło zza filaru Koziego Wierchu.

Nagle grzmot przetacza się przez Dolinkę i zwielokrotnionym echem obija się o skalne ściany. Z grani Małego Koziego odrywa się ogromny nawis i z hukiem leci w dół porywając za sobą tony śniegu. Stajemy oczarowani i obserwujemy jak lawina nabiera pędu w żlebie, rozlewa się szerokim szarawobiałym wachlarzem na dole i wreszcie nieruchomieje.

Czarna Pani się nie gniewa. Ona po prostu sprawdza czy nie jesteśmy strachem podszyci – pocieszam się w myślach ale obiecuję sobie, że jeśli ujrzę pod ścianą kobietę od stóp do głów ubraną w czerń, z twarzą owiniętą żałobnym welonem zawrócę czym prędzej. Żona i dzieci to wystarczający powód, żeby zrezygnować z wspinaczki. Czarna Pani to powód o wiele poważniejszy...

Zbliżamy się jednak do ściany a nikogo nie widać przez ciemne szkła okularów. Blask śniegu sprawia, ze wszyscy musimy się nosić jak gwiazdy muzyki pop a nasze twarze są wysmarowane grubą warstwą kremu z filtrem. Śnieg staje się bardzo stromy i grząski tak, że z trudem docieramy do podnóża ściany. Tu czyha na nas szczelina brzeżna jak na prawdziwym lodowcu. Szeroka na pół metra i głęboka na kilka stanowi ostatnią przeszkodę na naszej drodze ku skale.

Wreszcie stajemy na skalnych stopniach i przygotowujemy sprzęt. Właśnie założyliśmy kubełki gdy Piotr woła – Orzeszku...!!! – gapiąc się w górę. Podążam za jego wzrokiem i widzę bryły lodu zbliżające się ku nam w przerażającym tempie. Kulimy się i przyklejamy do skały. Na szczęście to tylko lód i im niżej spada tym bardziej się rozpryskuje na mniejsze części obijając się o ścianę. Tylko kilka kawałków nie większych niż pięść stuka mi po kubełku i uderza w ramiona. Następną próbę Czarnej Pani przeszliśmy bez strat...

Jesteśmy z Maćkiem gotowi do drogi.

- Zazdroszczę wam - mówi Piotrek zabiera plecak, rusza na dół i... wpada do szczeliny. Na szczęście klinuje się plecakiem i wychodzi o własnych siłach. Czarna Pani doświadcza nas stanowczo za często.

Zanim Henryk Bednarski wytyczył śmiałą drogę poprzez sto czterdzieści metrów skrzesanych i bardzo stromych płyt. Przepiękna ściana stanowiła wyzwanie dla najlepszych taterników z początku XX wieku.

Do 1910 roku “południowa Zamarłej” uchodziła za niemożliwą do zdobycia i nie cieszyła się wielkim wzięciem. Wynikało to po części ze znacznych trudności technicznych a także z powodu obfitości wielu łatwiejszych, wyższych i jeszcze dziewiczych ścian. Dopiero nieudane próby braci Komarnickich rozbudziły zainteresowanie problemem ówczesnej elity taterników. Wyższość Zamarłej Turni musieli uznać jednak nawet Kulczyński i Świerz.

23 lipca 1910 roku czwórka zakopiańczyków pod wodzą Henryka Bednarskiego stanęła na szczycie Zamarłej Turni pokonując ścianę drogą w linii spadku wierzchołka. Skromni zdobywcy ocenili swoja drogę jako bardzo trudną i zakwalifikowali do IV stopnia trudności. Dopiero ich naśladowcy zgodnie stwierdzili, że trudności drogi Bednarskiego są wyższe od dotychczas pokonywanych w Tatrach. Aby zakwalifikować nową drogę wprowadzono nowy, piąty stopień w taternickiej skali trudności: “nadzwyczaj trudno”. Droga pierwszych zdobywców Zamarłej Turni do dziś uchodzi za wzorzec “piątki” a oznacza to że ”ilość stopni i chwytów jest bardzo ograniczona. Duży wydatek siły rąk. W zasadzie istnieje tylko jeden możliwy sposób przejścia”.

Po dziewięćdziesięciu latach tatrzańska skala trudności osiąga IX stopień. Ścisła czołówka sportowych wspinaczy nie znajdzie więc na Zamarłej Turni godnych siebie trudności ale nadal klasyczna droga pierwszych zdobywców cieszy się wielką sławą u taterników.

Pierwszy wyciąg jest łatwy. Odnajduję stanowisko na malutkiej półeczce, do dwóch zastanych haków dodaje trzeci, własny i ściągam Macieja. Po kilku minutach Maciej znika w zacięciu i zakłada drugie stanowisko na eksponowanym balkoniku.

- Ale lufa! – mówię gdy docieram do niego.

Mój z kolei wyciąg jest krótki ale stanowisko jest jeszcze bardziej powietrzne: maleńka półeczka nad przewieszką niczym parapet na dziesiątym piętrze.

- Twoja półeczka to dopiero jest lufiasta - przyznaje Maciek, gdy dochodzi do mnie.

Teraz czeka nas dolny trawers. Musimy przejść w lewo skośnie w górę po niemal pionowej płycie. Maciek prowadzi bardzo uważnie, długo się zastanawia nad wyborem chwytów i stopni ale posuwa się naprzód. Wreszcie znika za okapem, słyszę dźwięk wbijanych haków i w końcu pada zbawcze: - Mam auto! A potem jeszcze:

- Krzyś! Te twoje półeczki to...! Zobaczysz na czym ja tu stoję!

Emocje robią swoje i od pewnego czasu używamy bardzo barwnych określeń na to co nas spotyka. Humor nam jednak dopisuje...

Przechodząc dolny trawers z plecakiem mam wątpliwości czy znalazłem się we właściwym miejscu i czasie. Rzężę straszliwie i mam wrażenie, że odpadnę przy każdym kroku. Staram sobie wytłumaczyć, że lot na drugiego to bułka z masłem. Patrzę w dół tak długo aż lufka przestaje na mnie robić wrażenie i mozolnie posuwam się naprzód. Cóż każdy ma swoje metody. Większość ludzi w takiej sytuacji zaciska powieki. Ja nie mogę sobie pozwolić na taki luksus...

Wreszcie docieram do Maćka i mimowolnie powtarzam: “Te nasze poprzednie stanowiska to...” – ogarnia nas szalony śmiech.

Prowadzę teraz do graniastosłupa tuż nad nim słynna Rysa Bronikowskiego.

Przez pierwsze lata po zdobyciu południową Zamarłej zrobiło tylko kilka zespołów taterników ze ścisłej czołówki a wiele prób było nieudanych. Sława ściany sprawiała, że atakowali ją także nieprzygotowani młodzi romantycy. 25 września 1917 roku na Ścianę wybrała się dwójka przyjaciół: Stanisław Bronikowski i Rafał Malczewski (syn znanego malarza Jacka). Obaj czuli respekt przed trudną drogą i postanowili poprawić sobie psychę zawieszając linę ponad górnym trawersem. Miała on im pomóc gdyby trudności kluczowego miejsca przewyższały ich możliwości. Prowadzący nadzwyczaj trudną rysą Stanisław miął ponoć tę linę w zasięgu wzroku. Wyszedł jednak kilkanaście metrów w górę bez przelotu. Czy podstęp z liną nie spodobał się Czarnej Pani czy też zuchwałość prowadzącego na żywca Bronikowskiego, tego się nigdy nie dowiemy. Trzydziestometrowego lotu nie miała szans wytrzymać lina łącząca wspinaczy...

Zrozpaczony Rafał przez kilkanaście godzin oczekiwał pomocy ratowników przywiązany do haka resztką feralnej liny.

Staję przy graniastosłupie i czuje, że nie powinienem iść dalej. Po chwili przelatuje koło mnie Bronikowski i uśmiechając się smutno znika w dole. Pot zmieszany z kremem UV zalewa mi oczy, które szczypią i manią zmysły. Na prawo widzę hak na gładkiej płycie. Czyżby to już Górny Trawes? Trochę za nisko. Tracę pewność siebie i zbity z pantałyku zakładam stanowisko korzystając z wygodnych stopni i solidnej asekuracji z graniastosłupa. Maciek dochodzi, też coś mu nie pasuje ale daje się namówić na wyjście na lufiastą płytę. Idzie powoli, uważnie dobiera stopieńki, pasuje się ze skałą. Wygląda to niesamowicie. Stoi jakimś cudem przyklejony do niemal pionowej, gładkiej ściany. Pod nogami ma jakieś siedemdziesiąt metrów świeżego luftu. Rozgrzane powietrze drży zamazując bardziej oddalone fragmenty najpiękniejszej części ściany. Żałuję, że Piotrek zabrał aparat. Ale już domyślam się jakimi kwiatkami obsypałby mnie Maciek gdybym mu powiedział: “Poczekaj stary chwilkę. zablokuje linę i cyknę fotkę”.

Maciek tymczasem skończył trawersowanie okapu i pnie się w górę. bije haka, idzie dalej i znika mi z oczu. Znów dochodzi mnie czysty dźwięk wbijanego haka. Maciek innych dźwięków z haków nie wydobywa. Wszystkie są bardzo solidne. Tylko potem mam spore trudności, żeby je wyjąć...

- Następny haczorek? Musi być trudno. Może się zapchaliśmy? – myślę sobie ale wołam co innego:

- Na co Ci tyle haków. W ... sobie wbij! Będziesz szybciej szedł!

Coś tam mnie dochodzi, że mokra ściana i że trudno.

No to chyba żeśmy się zapchali. Lina stoi, czas za to leci strasznie szybko. Z nudów oglądam turystów na Schodkach.

- Patafiany! - Wołam bezgłośnie.

Jeden schodzi ze Schodków stromym zboczem do Dolinki Pustej a drugi wyszedł właśnie na wielki nawis piętrzący się nad głową tego pierwszego.

- Patafiany... - powtarzam w myślach.

- Nie przejmuj się tak bardzo. Ten nawis jeszcze trochę wytrzyma – mówi piękna dziewczyna, która odpoczywa siedząc na graniastosłupie. Jej szczupłe ale pięknie umięśnione i opalone nogi dyndają sobie nad przepaścią na wysokości mojej głowy.

- Skąd wiesz? – pytam naiwnie.

- Och! Co roku lecą nie wcześniej niż o czwartej po południu – odpowiada zamyślona.

Jest bardzo młoda i piękna. Ubrana w krótką letnią sukienkę robi na mnie wielkie wrażenie.

- Dlaczego nie poszliście Rysą – pyta.

- Bronikowski nam odradzał – wzruszam ramionami.

- On tak zawsze. Pies ogrodnika. Poleciał już dzisiaj?

- Tak. Jakiś czas temu.

- No to na mnie już pora. Siostra na mnie czeka. Musimy znaleźć ten karabinek zanim słońce zajdzie. Ciao! – wstaje i z kocim wdziękiem pokonuje Rysę.

Maciek tymczasem przybił się czterema hakami i chce mnie ściągać.

- A może zjedziesz i spróbujemy Rysą? – wołam z nadzieją w glosie.

- Wykluczone!

Trudno. Ten wariant jest V+ i wcale mi się nie podoba ale... sam wpuściłem Maćka w maliny. Włażę więc na graniastosłup rozgrzany słońcem a może jeszcze pośladkami Marzeny i wychodzę w pustkę.

Ogarnia mnie uczucie wielkiej lekkości. Każdy ruch jest dokładny i potrzebny. Zupełnie inaczej niż na Dolnym Trawersie. Podobno taką precyzję ruchów i jasność widzenia ma się po amfetaminie. Nie wiem co jest zdrowsze...

Dochodzę do Macka, który utkwił pod okapem i zwisł na autoasekuracji. Powyżej cieknie z okapu strużka wody.

- Leci jakoś krzywo na bok – dzielę się z Mackiem swoim spostrzeżeniem.

- Leci pionowo tylko ty już zatraciłeś poczucie pionu. Ten okap i część ścianki są przewieszone.

- No to pójdziemy przez to gładkie na żywca. Dawaj klamoty.

Przekraczam ostrożnie mokre fragmenty ścianki i trawersuję pięć metrów bez przelotu. Może nawet bym coś tam wbił ale jakbym się zamachnął młotkiem to już bym leciał. A tak spokojnie dochodzę do ryski i pakuję w nią dwa wesolutkie stoperki. Dalej jest troszkę łatwiej i wychodzę na Trawers Zamarłej.

- Jesteśmy w domu – wołam do Maćka, który z nieufnością oglądał mój spacer.

Znajduję stanowisko i trzy stare haki, z których jeden, pokutniczy pamięta jeszcze chyba młotek Bednarskiego. Są jednak dość solidne. Pakuję zwyczajowo jeszcze swojego i mogę ściągać partnera.

Na wierzchu okapu, pod którym przetrawersowalismy leży mały płat śniegu. To stamtąd leci woda. Na płacie siedzi mężczyzna o szlachetnej twarzy w czarno białym pasiaku. Czule gładzi śnieżne bryłki. Bierze je w ręce i wpatruje się jak topnieją.

- Lubię śnieg – odpowiada na moje pytające spojrzenie - kończy się narciarski sezon. Czas rozpocząć wspinaczkę. Zjadę jeszcze jutro z Niebieskiej Turni i odkładam narty na dobre. Dobrze zrobiliście idąc przez płytę. Sam wolę ten wariant od ponurej Rysy. Czarna Pani jest wam przychylna. Widzisz to zacięcie? Wyprowadzi Was prosto na wierzchołek. Spieszcie się guzdrały bo wasz kolega marznie po drugiej stronie – dodaje ze śmiechem.

Maciek w końcu wybił ostatni hak i woła, że idzie.

- Chodź! – odpowiadam.

Płat śniegu topnieje w ciszy. I tylko malutki halniaczek skacze po nim poszukując owadów.

Ciszę Dolinki rozrywa na strzępy huk nawisu spadającego ze Schodków. Patrzę na zegarek jest dziesięć po piątej. Ale długo nam się tu zeszło! Czuję, że z każdą chwilą ulatuje ze mnie euforia towarzysząca mi na płycie. Jak powietrze z dziurawego balonika.

Jeszcze tylko dwa łatwe wyciągi i będziemy na szczycie. Maciek wchodzi na pochyłą płytę, która wydaje mi się boiskiem do siatkówki – zupełnie płaskim. To złudzenie. Wyszliśmy z prawie pionowego terenu. Patrzę jak Maciej zakłada solidne stanowisko w terenie gdzie na pierwszy rzut oka można iść bez asekuracji. Dojście jednak do niego zajmuje mi sporo czasu. Niby idę po płaskim ale coś ciągnie mnie do tyłu. Dziwny jest ten świat...

Pokonuję zacięcie, Maciek twierdzi, że liny jest jeszcze sporo, więc ciągnę do bliskiego już wierzchołka. O osiemnastej dochodzi mnie partner. Uśmiechy – szczere i radosne. Piękna sceneria wokół. Szczyty okryły się złotem nisko stojącego słońca jakby specjalnie dla nas. Zjeżdżamy na Orlą perć schowaną pod śniegiem prosto w ramiona Piotrka.

***

Oglądam się kolejny raz na Zamarłą, która skrzy się zlotem i wydaje się niezdobytą twierdzą pokrytą pancernymi płytami. Najeżona wykuszami przewieszek odstrasza intruzów. A jednak tam byliśmy...

Nie jest ważne, że grzebaliśmy się prawie sześć godzin. Ważne, że byliśmy tam my i że ten dzień na zawsze pozostanie w naszej pamięci.

Dziękujemy Ci Czarna Pani!

Warszawa w maju 2001