Drzwi na drugą stronę

Rozdzwoniły się budziki przerywając mój niespokojny sen. Jedenaście osób powoli uwalnia się z objęć Morfeusza. Niektórzy jeszcze marudzą. Zawijając się w śpiwory nie mogą uwierzyć, że noc już minęła. I mają rację. O piątej rano jest zupełnie ciemno. Jesteśmy zanurzeni w głębokiej Dolinie Rybiego Potoku. Ściany o niemal kilometrowej wysokości sprawiają, że słońce ujrzymy dopiero za trzy godziny...
Już rozpalają się kochery. Jeden po drugim zaczynają mruczeć i wydaje mi się, że uruchamiają się silniki kosmicznego pojazdu a nasz pokoik zaraz odleci. Włączył się gdzieś wewnątrz mnie jakiś niepokojący stoper. Niechybny znak, że walka z czasem już się rozpoczęła. Od tej chwili czas będzie miał decydujące znaczenie dla naszych zamierzeń i nigdy nie będzie go w nadmiarze.
Czeka nas bogaty dzień. Plany są śmiałe: Wojtek poprowadzi nowicjuszy na Wrota i Szpiglas, Marcin i Darek będą zdobywać Rysy a mnie przypadł zaszczyt prowadzić starych wyjadaczy na Chłopka. Może nawet na Czarnego Mięgusza? Jeśli będzie dobra pogoda i wystarczy kondycji. Mięgusze w listopadzie marzą mi się już od dawna. Wprawdzie latem wycieczka a Chłopka nie przedstawia większych trudności lecz niech tylko pogoda zawiedzie a już rozpoczynają się mrożące krew w ceperskich żyłach opowieści. Ludzie często myślą w zupełnie “beskidzki sposób”: skoro został tam wyznaczony szlak to zawsze uda się go przejść. Nic bardziej mylnego. Szlaki takie jak Orla Perć, na Rysy, czy na Chłopka są czasami bardzo poważną przeprawą taternicką i nawet latem, w razie załamania pogody, mogą zmienić się w śmiertelną pułapkę. Zdarzało się, że nawet ratownicy TOPR nie byli w stanie pokonać słynnej galeryjki prowadzącej na Przełęcz Pod Chłopkiem.
Długo czekałem żeby zmierzyć się z Mięguszami. Wiele lat temu będąc pierwszy raz nad Morskim Okiem zbyt byłem poruszony ich ogromem by pójść na Przełęcz. Zostałem wtedy nad Czarnym Stawem i zawstydzony czekałem na towarzyszy. Następnym razem było lepiej. Potem przyszła pora na Rysy po pierwszym wrześniowym lodzie a później na Chłopka poprzez czerwcowe deski śnieżne. A w zeszłym roku weszliśmy na Rysy w całkiem zimowych warunkach.
Znam na pamięć układ Mięguszy i najłatwiejsze drogi prowadzące na szczyty. Jednak trudno powiedzieć żebym czuł się pewnie. Wszak to najtrudniejszy masyw górski w Polsce. Możliwy jest turystycznie do zdobycia ale dziś mamy 12 listopada czyli mróz, śnieg i bardzo krótki dzień. Odwagi dodaje mi trudne do opisania uczucie, że chcę to zrobić, że wiem na co nas stać bo od kilku lat chodzimy razem o górach.
Wczoraj wysiedliśmy z pociągu i z marszu wybraliśmy się pod Mnicha aby nieco oswoić się z wysokością i Śniegiem. Przy kolebie, na Mnichowych Plecach zastał nas już mrok. Jakiś zespół był w ścianie na drodze Orłowskiego. Szykowaliśmy się właśnie do powrotu kiedy jedno ze światełek nagle zaczęło szybko zsuwać się w dół. Może spadla im czołówka? – próbowaliśmy się oszuiwać. Głosy w ścianie rozwiały szybko nasze wątpliwości. We dwójkę podeszliśmy bliżej i spytaliśmy czy nie potrzebują pomocy. Na szczęście nie było to nic poważnego więc szybko dogoniliśmy naszych.
-Nieźle się zaczyna - pomyślałem wtedy - Czyżby to zły omen?
Patrzę teraz na mych towarzyszy, wcinających bez apetytu dziwną mieszankę płatków, mleka w proszku i glukozy. Wiem na co ich stać ale oni nie wiedzą, że idziemy w dziwny świat, w którym jeszcze nie byli. Sam nie wiem co nas tam czeka. Sądzę, że łatwo nie będzie. I mam nadzieje, że się uda... Prawdziwa przygoda, oprócz pewnej dozy niebezpieczeństwa i niezwykłości spotykanych zjawisk, musi być w dużej mierze niespodziewana i zaskakująca. W żadnym przypadku nie może być zaplanowana. Realizacja nawet najbarziej ambitnego i misternie ułożonego planu nie jest jeszcze warunkiem wystarczającym do przeżycia przygody. Przygoda p r a w d z i w a zaczyna się bowiem tam, gdzie ów plan zawodzi i wpadamy w tarapaty. Nie jestem wprawdzie do końca przekonany czy mogę wystawiać towarzyszy na niebezpieczeństwa, których nie jesteśmy w stanie przewidzieć ale fakt, że nasze zamiary niewiele już mają wspólnego z turystyką a bardziej z alpinizmem jest niezwykle ekscytujący.
Tatry zadeptywane latem przez miliony ludzi odzyskują swe dostojeństwo gdy tylko, śnieg zasypie ślady butów na perciach i oprószy granitowe ściany. Szczyty odziane w zimowe szaty, skrzące się w słońcu diamentowym blaskiem wzbudzają podziw, respekt i głęboki szacunek. Wzbudzają silne doznania zarówno u początkjącego turysty patrzącego na nie z tarasu schroniska jak i u doświadczonego taternika, który wybiera się na zimową drogę.
Zostawiam w schronisku swoje wątpliwości? Był na nie czas wcześniej. Teraz będą tylko obciążać psychikę. Wszystko przemawia za tym, że musimy spróbować. Dlaczego? To pytanie bardzo osobiste i każdy sam przed sobą na nie odpowiada. Powody bywają przeróżne. Dla mnie ważne jest by dotrzeć tam gdzie nieczęsto docierają ludzie. By zobaczyć to, co niełatwo jest zobaczyć. By przeżyć coś niezwykłego, czego nie można kupić ani posiąść w inny sposób. Żeby nie zauważyć po latach ze zgrozą, że przeżyłem gnuśne życie w strasznym mieście. By być panem swego czasu a może nawet życia...
W tych wspaniałych miejscach, w niewielkiej grupie przyjaciół, obcujemy z czymś nieuchwytnym. Nasze uczucia są prawdziwe i szczere. W tym czasie bardziej jesteśmy ludźmi i bliżsi jesteśmy odnalezienia naszego miejsca we wszechświecie. W takich miejscach możemy przeżywać głębiej zarówno radość jak i cierpienie.
Kinga jest przejęta. Wstała jeszcze przed piątą bo nie mogła spać. Jest najmłodsza ale uparta i silna powinna dać radę. Gdybym jej powiedział, że wybieram się do piekieł to chyba by za mną poszła bez mrugnięcia okiem. Sama jeszcze nie widzi niebezpieczeństw i przez to nie ma obaw. Z Gosią znamy się od dawna. Kilka razy brnęliśmy razem godzinami w śniegu. Anemik nie ma już tego kopa co kiedyś. Już mu się nie chce. Ale potrafi mi pokazać, w którym miejscu przesadzam. I jeszcze mocno napalony Krecik. Trudno byłoby zebrać w “Jedynce” lepszą ekipę. W dwa plecaki pakujemy wszystko, co niezbędne nam będzie do przetrwania wysoko w górach. Będziemy je nieść na zmianę Sądzę, że jesteśmy w stanie przetrwać nawet nocny biwak choć nie byłoby to zbyt przyjemne.

Kinga:

Zaciskam zęby. Idę jako pierwsza. Nie chce by widzieli moja twarz, na której z pewnością wymalowany jest ból. Myślę o Anemiku, któremu nie jestem w stanie pomoc nieść plecaka. Na razie musze skupić się na dźwiganiu własnego ciała. W górę. Byle w górę. Od czwartej z niecierpliwością czekałam na pobudkę.
Staram się pamiętać o tych pierwszych wrażeniach dzisiejszego dnia, by nie myśleć o trudnościach jakie na nas zapewne czekają. Słońce coraz odważniej wspina się na nieboskłon. Kiedy osiągniemy Kazalnicę będziemy mogli rozkoszować się jego ciepłem. Zatrzymujemy się by nałożyć raki. Ruchy mam spowolnione. Czuje się coraz gorzej. Taśmy raków plączą mi się w palcach. Musze prosić o pomoc by je docisnąć. Podnoszę głowę i nie wierzę własnym oczom. Mija mnie trzech facetów tak dziarskim krokiem, ze zaczynam wątpić czy uda mi się dojść dzisiaj na szczyt. Wyglądają jak z innej bajki: kolorowe kurtki, kaski, plecaczki i przypięte do nich króciutkie czekanomłotki. Są szybcy, sprawni, bez cienia zmęczenia na twarzy. Zupełnie jak z katalogu Alpinusa... A ja - przygarbiona, w rozklekotanych rakach, z mina skazańca. Idę jednak dalej.

Śmiało pokonujemy dolne etapy trasy: próg Czarnego Stawu i podejście pod uskok Bandziocha. Może nieco zbyt szybko biorąc pod uwagę, że to dopiero nasz drugi dzień w górach. Nieco się zapowietrzyliśmy. Zakładamy raki aby złapać chwilę wytchnienia. Dogania nas trzech dziarskich młodzieńców. Mają na pierwszy rzut oka nielichą kondycję i efektowny sprzęt. Na drugi rzut oka sprzęt jawi mi się tylko jako efekciarski. Biorąc pod uwagę sposób w jaki go noszą kaski, raki i dziabki są poprzyczepiane na zewnątrz malutkich plecaczków. Szanujący się taternik nosi wszystko wewnątrz. Domyślam się, że przy zakupie tego szpeju najbardziej patrzyli na kolory i firmowe napisy. Zapewne będą robić jakąś taternicką drogę na Mięguszach ale zobaczymy bo coś mi tu nie gra. Idą na lekko co przy prawie zimowych warunkach zakrawa na kpinę. Moim zdaniem mają za mało sprzętu jak na trójkowy zespół. Cóż, może są aż tak dobrzy...
Ostatnie paski raków dociśnięte. Możemy ruszać ku naszej przygodzie. Odcinek na szczyt Kazalnicy to już pierwsze trudności. Tu poznamy nasze dzisiejsze predyspozycje i wyrobimy sobie opinie na temat warunków śnieżnych i lodowych. Nawet latem nie jest to całkiem łatwa droga. Na niej sprawdzimy nasze umiejętności w posługiwaniu się liną. Niestety nie było na to czasu wcześniej.

Oho! Dogoniliśmy naszych dzielnych chłopców. Co też mogło ich zatrzymać już tak nisko? Miny im nieco zrzedły. Całkiem już tu stromo. Stoją na wąskiej przepaścistej ścieżce i proszą żeby nie podchodzić ale poczekać poniżej. Nie mamy na to czasu. Domyślam się o co chodzi więc idę zobaczyć a Krecik tymczasem szykuje linę.

Przed nami trawers stromego, podciętego żlebu. Ubezpieczony jest wprawdzie klamrami ale niecałkowicie i trzeba będzie założyć poręczówkę. A nasi “taternicy” nie wzięli liny! I okazuje się, że to są przebierańcy, którzy chcą wejść na Chłopka! Dwóch z nich rozsądnie zawraca. Duma nie pozwala im przyjąć naszej liny. Szkoda, bo nie wejdą nawet na Kazalnicę. Czy takie parszywe układy muszą mieć miejsce nawet tutaj. Uważają się za lepszych bo my mamy na nogach raki “Made in USSR” i długie niemodne czekany a onu plecaki Lafumy? Niechaj więc idą precz do krainy szpanu i ułudy. Jeden z nich jednak jest tak napalony, że trawersuje żleb na żywca. Niepotrzebne ryzyko. Granica między wejściem (na górę) a zejściem (śmiertelnym) jest płynna...

Kret asekurowany liną przechodzi pewnie i mocuje jej koniec do klamry po przeciwnej stronie. Przy pomocy tak założonej poręczówki sprawnie przechodzimy eksponowane miejsce. Do szczytu Kazalnicy droga jest już łatwiejsza i szybko go osiągamy. Urządzamy sobie dłuższy postój. Witamy się ze słońcem, które dopiero teraz wyłoniło się spoza Żabiej Grani. Musimy się nieco wysuszyć i podjąć decyzje co do dalszej drogi. Pierwsza radość dzisiaj wypełnia nam oblicza. Panuje wspaniała pogoda, powietrze jest niezwykle przejrzyste, czujemy się znakomicie a niepokoje poranka topnieją w nas jak śnieg w porannym słońcu.

Wpatrujemy się w północną ścianę Czarnego Mięgusza. Żadnych śladów. Nikt jeszcze nie dotarł na Przełęcz po ostatnim opadzie śniegu. Zarówno ściana Czarnego Mięgusza jak i galeryjka wzbudzają we mnie respekt. A nawet coś w rodzaju głębokiego szacunku. Jedynie wspomnienie grudniowego odwrotu z Orlej Perci może się równać z tym co mam przed oczami. Tylko jeden samotny wędrowiec – nasz “przebieraniec” - powoli posuwa się drogą na Przełęcz. Jego szanse na osiągnięcie celu uważam za nikłe. Dotarł właśnie do początku galeryjki. Jest ona zupełnie zasypana śniegiem i widoczna z naszego miejsca jedynie dla wprawnego oka. Nigdy nie zdecydowałbym się iść w tych warunkach samotnie na galeryjkę. Jak daleko dotrze nasz desperat? Czy jest na tyle nierozsądny, wręcz ślepy, że nie widzi niebezpieczeństwa czy też musi udowadniać sobie, jaki jest twardy? Taka zadufana, nie znająca wątpliwości pewność siebie, wprost mnie przeraża. To potencjalny “klient na bambus” – jak mawiano w czasach gdy ofiary znoszono do Zakopanego zawinięte w brezentową płachtę zawieszoną na bambusowym kiju. Nam nadzieje, że zdoła w porę zawrócić...

Myli w końcu drogę. Pakuje się w stromy komin. Okrzykami wskazujemy mu drogę. Usłyszał. Zawraca. Drepcze teraz w miejscu. Wyczuwam nerwowość w jego ruchach. Targany sprzecznymi emocjami w końcu daje za wygraną. Schodzi tyłem. Powoli i ostrożnie jakby teraz dopiero dotarło do niego w jak stromym i niebezpiecznym terenie się znajduje. Niemy śmiech Mięguszy zdaje się odbijać od stromych ścian i wypełniać cały kocioł. Porażka samotnika działa na nas deprymująco lecz jednocześnie mobilizuje. Decyzje zapadły. Musimy ruszać.

Ze szczytu Kazalnicy idziemy początkowo grańką pod ścianę Czarnego Miegusza, potem jeszcze kilkadziesiąt metrów galeryjką i skręcamy w lewo, wprost w górę. Ściana powoli staje dęba. Idę pierwszy więc mam jeszcze niezłe stopnie w śniegu ale wszyscy za mną kopią się już powyżej kolan i zasypują idących niżej. Miny nam nieco zrzedły. W pewnej chwili wszyscy stają zagrzebani w śniegu i przykuci własnym strachem. Nie mogę się nadziwić napotkanym trudnościom. Przecież to łatwa droga, zaledwie “zero plus” w tatrzańskiej skali. Jest pokonywana latem bez asekuracji i zajmuje najwyżej pół godziny.

  • I co? Zaczynamy poręczować? – pytam.
  • Tak! I to szybko bo zaraz wszyscy stąd odjedziemy! – krzyczy Anemik, który zamyka pochód i wygląda jak bałwan bo właśnie zwaliłem na niego bryłę śniegu zagradzającą mi drogę.

Po kilku minutach podaję linę, która sprawia cuda bo wszyscy żwawo ruszają i nie myślą już o obsunięciu. Jest znacznie trudniej niż przypuszczałem. Spomiędzy śniegu wystają bloki skalne, które wykorzystujemy do asekuracji. Pomiędzy nimi stromy śnieg, w który zapadamy się po kolana. Zima jednak potrafi zmienić łatwą skalną drogę w prawdziwą taternicką przeprawę. Na szczęście prawdziwa zima jeszcze nie nadeszła. Powyżej wchodzimy w bardziej skalny odcinek gdzie śnieg został wywiany. Raki zgrzytają po skale. Nie lubię tego dźwięku, jest sprzeczny z naturą. To tak jakbym drapał kamienie własnymi paznokciami. Ból czuję aż w zębach i wewnątrz czaszki. Staram się przypomnieć sobie piękny odgłos raków zagłębiających się w twardym, zmrożonym firnie, gdy zostawiają ślad jedynie w postaci dwunastu dziurek. Marzenia!

Jest zimno i ponuro. Za plecami pięknie rozświetlone trawiaste stoki Miedzianego. W Kieszonkowych Turniach, nagrzanych słońcem była by piękna, prawdziwie jesienna wspinaczka. Ale cóż, ryjemy już od dwóch godzin w północnej, mrocznej ścianie Czarnego. Bardzo dużo czasu zabiera nam asekuracja. Zanim odkopie się odpowiednią szczelinę lub blok żeby założyć stanowisko a pięć osób wpiętych do liny wdrapie się dziesięć pięter w górę mija czterdzieści minut. Dlatego, gdy dochodzimy do szerokiej, wypełnionej śniegiem lecz znacznie mniej stromej depresji rezygnujemy z asekuracji. Widać już iskrzące się w słońcu skały wierzchołka. To dodaje skrzydeł. Dziewczyny rzuciły się na Czarnego Mięgusza z czekanami jak wilczyce. Idziemy na końcu z Kretem, który właśnie walczy ze słabością. Wydaje mi się, że bardzo daleko jeszcze mamy do szczytu a przecież widzę już Gosię na grani. Ale wyrwała! Wszyscy mamy już dosyć tej ponurej ciemnicy.

Wychodzimy na grań i poraża nas oślepiające słońce. Skała cieplutka, miła w dotyku., Wygrzewamy się jak koty na płocie bo rzeczywiście grań, zwłaszcza od południa, wąska i stroma jest jak mur. Szczęście na twarzach, wszyscy już zapomnieli mozół podejścia. Krecik jak sama nazwa wskazuje najgorzej znosi wyjście z lochu. Musi założyć ciemne okulary. Wyszliśmy na grań kilkanaście metrów od wierzchołka. Tworzymy więc naprędce z Kretem “szturmową dwójkę” i biegniemy na szczyt łatwą granią. Reszta ekipy odpuszcza wejście na sam szczyt. Maja dość i są nieco oszołomieni wspaniałymi widokami.

Radość przyćmiewa nam zmysły. Umysł odrywa się od ciała podążając do krainy szczęśliwości. Jak w takiej chwili myśleć o tym, że jesteśmy dopiero w połowie drogi? I choć połowy bywają równe to ta druga będzie dłuższa i trudniejsza bo siły nasze już nie takie jak rankiem. Gdy oczy przywykły już do światła, podziwiamy rozległą panoramę. Największe wrażenie robi Wysoka, czwarty tatrzański szczyt pod względem wysokości lecz moim zdaniem najpiękniejszy. Zwłaszcza z naszej perspektywy. Takie góry rysują dzieci. Z wierzchołka równomiernej piramidy opadają ku przełęczom śmiałe ostre granie. Zachodnia depresja przysypana dość cienko śniegiem lśni w słońcu pogłębiając wrażenie, że to szklana góra z bajki. Za Wysoką cała główna grań Tatr, widziana z naszego miejsca w szalonym skrócie perspektywicznym, piętrzy się falami grani i wierzchołków niczym morska kipiel.

Na pierwszym planie na wschodzie poszarpana Żabia grań, zapadłe gdzieś w dole Czarny i Rybi Staw. Kazalnica jako niczym nie wyróżniające zakończenie krótkiej grani wyrastającej z “naszej ściany”. Na zachodzie srożą się stromymi ścianami pozostałe dwa Mięgusze. Może zastanawiają się czy jesteśmy godni naruszać spokój ich królestwa? Na południu dolina Mięguszowiecka, zadziwiająco płytka w porównaniu z doliną Rybiego Potoku. Potężny mur grani Hrubego zamyka widnokrąg postrzępionymi turniami.

Jest druga po południu czyli straszliwie późno. Czas wracać. Nagrzana grań prowadząca na Przełęcz Mięguszowiecką zaprasza do powietrznej wycieczki. Mając do wyboru powrót drogą podejścia przez mroczną stronę Mięgusza dajemy się skusić. Kinga jest w swoim żywiole idzie zwinnie jak kózka, ładnie wybiera drogę i mam wrażenie, że za chwilę po prostu rozłoży ręce i po prostu pofrunie na przełęcz. Nie mam czasu się nad tym zastanawiać bo usiłujemy z Anemikiem przekonać Gosię, że trudne miejsce musi pokonać siadając na grani okrakiem mając po obu stronach mnóstwo świeżego powietrza. Jakoś nam idzie – jak ciągne z przodu, Anemik popycha z tyłu. Z miny Gosi wnioskuję, że nie jest zbyt szczęśliwa. Mamy przykład jak strach potrafi sparaliżować człowieka.

Z kilkumetrowego uskoku zjeżdżamy na linie. Mam wątpliwą przyjemność pokonać go trzy razy. Zablokowana lina nie daje się ściągnąć. Klnąc włażę z powrotem zmieniam jej położenie, zjeżdżam znowu i tym razem lina schodzi. My także schodzimy dosyć stromą ścianką na słowacką stronę skąd już prosta droga wiedzie na przełęcz.

...

Czytałem gdzieś, że galeryjka jest tak wąska, że z trudem mieszczą się na niej stopy a po lewej otwiera się ogromna przepaść Bańdziocha. Nic bardziej mylnego. Galeryjka to wygodna półka przecinająca skośnie ścianę Czarnego Mięgusza. Tak wygląda latem. Teraz nie wygląda wcale. Przepaści też nie ma – niknie w ciemnościach. Po prostu chodzę bez asekuracji po piekielnie stromej, pokrytej śniegiem i lodem ścianie, która na dodatek jest podcięta. I wiem, że nie wolno mi wyjechać bo leżąc trzysta metrów niżej, na dnie kotła, nie wyprowadzę stąd tej czwórki, która teraz schodzi po poręczówce. Nikogo już nie wyprowadzę... Schodzę jeszcze trochę niżej i widzę w mroku wielki pionowy żleb. Wiem już, że zbłądziliśmy. Zeszliśmy za nisko.

- Jeszcze tylko galeryjka i będziemy w domu – powiedziałem siedząc pod Chłopkiem, no i galeryjka się obraziła otulając szczelnie śniegową kołdrą Znaleźliśmy tylko jeden znak tuż pod przełęczą. Dalej szliśmy w zapadającym zmroku domyślając się jedynie gdzie pod śniegiem wiedzie półka i... wpakowaliśmy się w paskudne miejsce. Dalsze schodzenie wymaga już taternickich umiejętności i więcej sprzętu. A więc powrót? Jak trudno podjąć taką decyzję. Oddać za darmo Mięguszowi dwa wyciągi i zrobić jeszcze dwa ale pod górę. Przecież jesteśmy już prawie dwanaście godzin w drodze. Mam obtartą lewą nogę, woda chlupie mi w butach i powoli zamarza. Najchętniej usiadłbym tu gdzieś i odpoczął. Tyle, że nie bardzo jest gdzie siadać. Dziewczyny wpięte w stanowisko też stoją na wydeptanych w śniegu stopniach, kilkadziesiąt metrów wyżej i dygoczą. Tak, po zapadnięciu zmroku natychmiast zrobiło się piekielnie zimno. Niebo jest czyste, dobrze, ze chociaż świeci księżyc. Ale to znak, że noc będzie mroźna i za wszelką cenę musimy zejść niżej.

Wraz z temperaturą opadły nasze nastroje. Wszyscy marzą już tylko o tym, żeby to na czym się stoi było ciepłe, gładkie i poziome. Moje marzenia są jednak znacznie skromniejsze: chciałbym jedynie odnaleźć ślady naszego porannego “taternika” na galeryjce. I to szybko. Za jakieś cztery godziny latarki odmówią współpracy a my nie będziemy mieli dość sił na poszukiwania dalszej drogi i trzeba będzie czekać do świtu. A listopadowa noc jest koszmarnie długa.

Jakiś czas temu dzwonił telefon. Wojtek w schronisku nie ma zasięgu i zapewne już od dawna się niepokoił. Wszak mieliśmy zejść o szesnastej. Poszedł więc do toprowca i wołali nas ze stacjonarnego.

- Wszystko w porządku. Damy rade. Będziemy około siódmej w schronisku – uspokajaliśmy przyjaciół.

Teraz nie jest jednak tak wesoło.

- Kret! Nie likwiduj stanowiska! Wracamy!

Anemik właśnie zszedł i nawet nie zdążył wypiąć prusika. Bez słowa odwrócił się i już drapie się z powrotem. Dobrze, że nie widzę jego twarzy. Pewnie już nawet nie bluzga. Przepraszam dziewczyny. Gosia narzeka na przemarznięte nogi ale jest zbyt wyczerpana, żeby wpadać w panikę. Wiem, że musi jej być znacznie zimniej niż mnie. Podczas gdy ja się ruszam szukając drogi ona musi stać i czekać. Na jednym ze stanowisk osłabła tak, że zawisła na swoim prusiku. W zasadzie to już nic nie robi na niej wrażenia. Jakoś udaje mi się namówić ją do dalszego marszu. Ruchy ma niemal automatyczne. Prusik na linę, trzask karabinka i już idzie za Kingą.

...

Stanowisko jest problematyczne i w bardzo niewygodnym miejscu. Cóż kiedy pode mną pole śnieżne a lina się skończyła. Tylko dwie kości udało się włożyć w szczelinę czyli mamy zaledwie jeden punkt asekuracyjny. Musi wystarczyć. Jest jeszcze solidne dolne stanowisko jakby co... To nie byłby lot ale osunięcie się po stromym śniegu. Jakiej prędkości można nabrać na drodze kilkudziesięciu metrów? Jeśli się hamuje czekanem to chyba niewielkiej. Jeśli się hamuje...

- Nie pitol jak stara baba tylko szukaj drogi – Chyba Czarny Mistrz się niecierpliwi. Lepiej go nie denerwować bo strzepnie nas z siebie jak pyłki z kołnierza garnituru.

- Tak, tak! Czarnego garnituru w sam raz na pogrzeb – szepcze mi w ucho ten sam głos.

Wypinam więc auto bo już idą i znów zdaję się na dobrą wole Miegusza. Galeryjka musi być gdzieś za tymi skałami nad głową, powinienem ją znaleźć obchodząc je z lewej. Jeśli jej nie znajdę zrobimy jeszcze jeden wyciąg do góry i tam będziemy szukać.

Strach? Czuję wyraźnie jego obecność odkąd zgubiliśmy drogę. Towarzyszy mu niepewność wlewająca w serce niewiarę we własne siły. Żeby się nie bać w tym przepięknym miejscu, które już jakiś czas temu przestało być dla nas przepiękne, trzeba być zupełnie ślepym i głuchym. Albo szalonym. Strach nie jest groźny dopóki mu nie ulegamy. Lecz jeśli zawładnie naszym umysłem, jeżeli sprawi, że nasze działania nie będą przemyślane i celowe, jeżeli przykuje nas do jakiegoś miejsca dającego złudne poczucie bezpieczeństwa to stanie się większym zagrożeniem niż mróz, ciemność i stromizna ściany razem wzięte. Idę więc pewnie i spokojnie. Jakbym spacerował po placu przed schroniskiem, którego światła widać całkiem już blisko. Niecały kilometr. W pionie. Raki się ładnie zagłębiają. Śnieg zmrożony trzyma świetnie. Nic mnie stąd chyba nie ściągnie. Chyba... Oswajam swój strach, staram się go wytresować bo wiem, że zupełnie się go pozbyć nie sposób.

Obchodzę jakiś malutki filarek czy też może jakieś turniczki. Nie mogę odróżnić po ciemku. Wąska półeczka u ich podnóża jest stanowczo za wąska. Jak długo będę tu kluczyć? Jest! Jest! Jest! Tego szukałem! Kilka metrów przede mną widnieją ślady na ledwo zarysowanej pod śniegiem półce. Nie trzeba będzie wracać dalej pod górę. Znaleźliśmy szlak! Muszę jeszcze tylko spokojnie wrócić i ogłosić dobrą wiadomość.

Zmęczenie przytępia zmysły tak, że już jesteśmy zupełnie niewrażliwi na ekspozycję. Pomimo tego, że nogi się nam plączą idziemy śmiało po cudownych śladach, które zawdzięczamy naszemu porannemu przebierańcowi. Zupełnie bez asekuracji bo skoro on przeszedł to mu chyba też.... Tylko raz Anemik robi serię rozpaczliwych ruchów i osuwa się kilka metrów. Obserwuję to z osłupieniem bo nie byłbym w stanie mu pomóc gdyby nie wyhamował. Całe zajście działa na wszystkich orzeźwiająco. Znów lina jest w użyciu. Wreszcie w komplecie docieramy na Kazalnicę. Tu jesteśmy bezpieczni. Jest w pół do dziewiątej.

...

Słońce już wysoko. Pozwoliliśmy sobie dziś pospać. Było przecież po czym. Nasze zwłoki dowlokły się do schroniska dopiero przed jedenastą wieczór. Pomimo późnej pory kilka osób wyszło na werandę zobaczyć takich “cieniasów”. Wśród nich zdołałem zauważyć tylko bladego jak płótno Wojtka i toprowca, który z dezaprobatą kręcił głową.

Anemik wygląda dziś nieszczególnie. Przez pół nocy śniły mu się oblodzone skały, z których zsuwał się i zsuwał nie mogąc się ani zatrzymać ani osiągnąć dna. Kret pakuje się w milczeniu. Gosia jeszcze leży. Kinga robi nam rozweselający napój - owocową herbatkę.

- Wiecie, chyba widziałem wczoraj swoje drzwi na drugą stronę... – mówię w zamyśleniu.