Wrzesień w Tatrach Wysokich to na prawdę piękny czas...

    Niewiele już pamiętam z tego wyjazdu poza jednym - po tych wszystkich jesieniach w Tatrach, które tak właściwie były już zimami a zwłaszcza po tej ostatniej która była strasznie tłumna i co za tym idzie trochę jakby upiorna ten wrzesniowy wyjazd miał na prawdę kameralną atmosferę.

Co jeszcze pamiętam:

A no pamiętam jak poszliśmy przez Kozia Przełęcz z “Murowańca” do Doliny 5-stawów Polskich.
Wszystko szło w miarę sprawnie co prawda szlak na “Kozią” do najłatwiejszych nie należy ale tylko jedna osoba była nowicjuszem – reszta z nas to “doświadczeni turyści” może nie wszyscy Tatrzańsko ale jednak.
No cóż, nie do końca planowana rozrywka zaczęła się gdy jakieś 100 m w pionie od przełęczy (może to i było mniej) przewalające się przez siodełko chmury pokryły wszystko warstwa lodu. Nie powiem, powodów do paniki nie było ale...
Jak to bywa w takich sytuacjach komuś taki stan się jednak trafił i jak zwykle (jak ja nie lubię tego słowa w tym kontekście) w takich przypadkach osoba ta dostała od Benka garść niewybrednych epitetów prosto w twarz. Słowa te mające ją zmobilizować do przesuwania swojego ciała w górę zamiast w kierunku, który Jej przyszedł do głowy czyli w dół. Benek ma mianowicie swoja własną koncepcję (sprawdzoną empirycznie), że osoba wściekła obojętnie na niego czy na siebie, posuwa się do przodu ze zdwojoną energią i zmniejszonym oporem, jednym słowem skuteczniej. Nie bierze on co prawda pod uwagę innych skutków takiego oddziaływania ale cóż nikt nie jest doskonały.
Końcowy, już czysto lodowy odcinek (lód był gładszy niż na lodowisku na Stegnach ), pokonaliśmy pomagając sobie łańcuchami, kopaniem dziur w śniegu leżącym przy ścianach, podawaniem kobiecych plecaków (kto wie co one w nich noszą, proszę o informacje na giełdę osobliwości) i podciąganiem naszych koleżanek za ręce i nie tylko (Było nam miło).
Potem raczyliśmy się koczeladką (dla niewtajemniczonych nazwa kultowa czekolady) co widać na zdjęciu obok.
I zaczęliśmy zejście. Tu też za ładnie to nie było, ale pobił nas znów Benek schodząc z plecakiem Agnieszki w 1 ręce a ze swoim własnym na plecach, co prawda czasem nim rzucał we mnie, ale nie mam mu tego za złe (znaczyć się żyję). W końcu zeszliśmy na mniej syfny i oblodzony obszar i udaliśmy się do PIĄTKI (schronisko w 5 stawach przyp. Tlum. <tłumacza nie tłumoka>).
Co tam się działo hmm..... grunt że odsądzono nas od czci i wiary, ale trzeba było tam być i widzieć, w każdym razie ubawiliśmy dużą cześć sali jadalnej na której to przyszło nam nocować.

Następnego dnia poszliśmy przez Szpiglas do MOKA (wyjaśnienia potem).Wszystko miało wyglądać normalnie jak przystało na rozsądnych i poważnych turystów pogoda bowiem nie zachęcała do szaleństw, po drodze jednak zaświtał Benkowi pomysł jak zawsze u niego nie do końca odpowiedzialny. I stało się poszliśmy – tak, tak zaciągnął i mnie – (On napalony, ja sceptycznie hamujący) na Wrota Chałubińskiego taka fajną grańką ze Szpiglasowego Wierchu. Nie mówcie o tym jednak nikomu bo jeszcze zechce tam samemu poleźć a nie należy. Trasa ta co prawda zapewnia urocze widoki, ale też ma pewne walory dodatkowe przez większość turystów nie do przeskoczenia. Na przykład miejsce gdzie idzie się 20 cm ścieżynką i po obu stronach ma się przepaście (nie ma łańcuchów, poręczy i innych takich) Nasz spacer tam biorąc pod uwagę wiatr, który wtedy wiał wyglądał tak, iż co jakiś czas w ramach łapania równowagi lewe kończyny lądowały po jednej stronie grani a prawe po drugiej a moja twarz gdzie to się sami domyślcie.
Było jednak fajnie, ścigaliśmy się z "palantami z kijkami" z których się po drodze na "szpiglas" nabijaliśmy (2 taterników). Z wrót Chałubińskiego zeszliśmy mając dość, przynajmniej ja miałem dość mocnych wrażeń z miejsc gdzie długi Benek sięgał z zapasem a ja podskakiwałem żeby się złapać. Było  takie jedno miejsce gdzie nie mogłem sięgnąć do niczego a na dodatek plecak (jak trzeba pełny) blokował moje rozpaczliwe próby wejścia metodą “na glizdę” bo waliłem nim w wystającą nad głową półkę. Wtedy nawet Benek się obejrzał żeby mi podać rękę czym mocno mnie zadziwił.

W związku z tym następnego dnia na Rysy poszedł już tylko Benek z Forsajtem a ja z ekipą doszedłem (i reszta naszej ekipy) tylko do granicy lodu, o której pisze Benek. Następnie zająłem się zawracaniem ludzi w trampeczkach i czekaniem na tych “dwu palantów” w schronisku, wyszli w końcu o 5 rano a wrócili kole 16 biorąc pod uwagę nasz powrót do waw’y trochę późno.

Anemik