Jesień w Tatrach – historia pewnego rajdu.

Pierwsza JwT postała bardzo spontanicznie. Szykował się długi weekend 29.10 – 01.11 1994 roku. Zagadnąłem więc Anemika czy by gdzieś nie wyskoczyć na taki “krótki kaszel”. W rezultacie wylądowaliśmy w schronisku na Polanie Chochołowskiej we dwóch bo nie było chętnych na listopadowy wyjazd w Tatry. Tam spotkaliśmy ówczesnego prezesa Jedynki Tomka Nasiłowskiego, który bawił incognito wraz ze swoją przyszłą żoną. Zrobiliśmy szybkie zebranie zarządu i uchwaliliśmy, że jest to oficjalny wyjazd klubowy i powinien być imprezą coroczną.

Jedyne zdjecie z pierwszej JwT.


Następnego dnia nasze plany zdobycia Starorobociańskiego Wierchu rozwiały się w bardzo silnym wietrze i pogrzebane zostały padającym poziomo śniegiem. Udało nam się zaledwie dojść na Ornak przez przełęcz Iwaniacką. Odbiliśmy sobie porażkę nazajutrz przechodząc na halę Kondratową przez Czerwone Wierchy. Po miłym noclegu w kameralnym schronisku zdobyliśmy chlubę ceprów - Giewont. Na szczycie raczyliśmy się owocową herbatą, której smak zapadł nam bardzo w pamięć a skłonność do tego nałogu pozostała do dzisiaj.
 



Skleroza sprawia, że nie pamiętam dlaczego nie odbyła się JwT w roku 1995. Szykowaliśmy się do niej na pewno ale coś nie wypaliło. Za to 1996 ruszyliśmy w Zachodnie Tatry piętnastoosobową ekipą i pomściliśmy nasz niechlubny odwrót spod Starorobociańskiego Wierchu.

W drodze na górę naszych narzeń. W tle Starorobociański Wierch.
Ośmioosobowy zespół dokonał śmiałego “ataku szczytowego”. Śmiałego tym bardziej, że mieliśmy tylko jedną parę raków i do tego rozdzieloną pomiędzy dwie dziewczyny.


Na szczycie. Widok na stronę słowacką.

A góra była pokryta tak twardym śniegiem, że buty w ogóle nie zostawiały śladów. Za to pogoda była doskonała: słońce, lekki wiaterek i z pięć stopni mrozu. Największego wyczynu dokonała jednak następnego dnia Majka przechodząc samodzielnie przez przełęcz Iwaniacką na Ornak. Miała wtedy cztery lata.


Uczesrnicy JwT96 przed schroniskiem na hali Ornak.
 



  Rok następny zaowocował ekipą ponad dwudziestu osób. Po raz pierwszy dal się zauważyć “trynd” wyrypiarski. Pierwszego dnia, Anemik z Agnieszką zbierali grupę w Chochołowskiej a Forssayt i ja postanowiliśmy tam dojść z Kuźnic przez Czerwone Wierchy. Może byśmy i doszli choć podpierałem się nosem wchodząc do schroniska a mniej więcej od doliny Kościeliskiej kląłem ten pomysł słowami nie zasługującymi na przypomnienie. Doszliśmy co prawda ale nie przez Czerwone a jedynie ceperską ścieżką pod reglami. Sprawił to wiatr nie byle jaki bo halny. Już w Kużnicach kolejka nie chodziła a na tablicy napisane było wielkimi literami: 40 m/s. Byliśmy jednak tak napaleni, że nie zdając sobie sprawy jaki to silny wiatr (40 m/s to 144 km/h, napór wiatru na ciało człowieka wynosi ponad 100 kG) poszliśmy na Halę Kondratową.
Na granicy lasu wiatr łamał potężne świerki niczym zapałki. Huku pękających pni nie da się zapomnieć. Podeszliśmy około stu metrów poniżej przełęczy pod Kopa Kondracką. Wicher obalał nas co chwila na ziemię a w najsilniejszych jego porywach nie można było oddychać. Gdy wiało w twarz po prostu nie dało się wypuścić powietrza. Obracaliśmy się tyłem do wiatru ale wtedy za głową było tak niskie ciśnienie, że wdech stawał się niemożliwy. Szybko straciliśmy siły i zdecydowaliśmy się na odwrót.


Poszczególne trasy utrzymywały ze sobą łącznosc przez radio (czasami :-)

Następne dni wypełniły wycieczki na Wołowiec, Ornak i tradycyjnie Starorobociański Wierch, przy zmiennej pogodzie i znacznie łagodniejszym wietrze. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że już mam dosyć pięknych choć łagodnych grani zachodnio tatrzańskich. Pojawił się także pomysł realizowania dwóch tras o różnych poziomach trudności gdyż doświadczenie, możliwości kondycyjne i chęci uczestników były szalenie zróżnicowane.
Jednocześnie odniosłem wrażenie, że w naszym środowisku panuje mit niedostępności Tatr. Uważa się, nie bez słuszności zresztą, że góry te są trudne, niebezpieczne, pełne zakazów i strażników a szlaki i schroniska pękają w szwach od stonki i innych kapeluszników. Dlatego wycieczek klubowych w Tatry robi się niewiele.Być może, pokutuje gdzieś w świadomościach stary przepis, mówiący o tym, że organizatorzy turystyki mogą prowadzić wycieczki jedynie do wysokości 1000 m npm.

Znowu na Starobociański? Tym razem mało lodu.



Z uporem maniaka zacząłem więc wyciągać ludzi w coraz to trudniejsze rejony Tatr Wysokich. Góry to znacznie bardziej wymagające, truizmem będzie stwierdzenie, że są niebezpieczne ale okazało się, że można tam zaznać niezwykłych doznań.
Od 11 od 15 listopada 1998 roku trwała IV JwT robiona według całkowicie nowej formuły. Początkowo miały być dwie trasy łatwiejsza i nieco trudniejsza ale z powodu braku kierownika trasa łatwiejsza nie wypaliła. Poprowadziłem więc małą grupkę (w sumie 5 osób) dobrze przygotowanych i gotowych do wyrzeczeń ludzi, którzy sprawdzili się doskonale. Weszliśmy z marszu na Kościelec, następnego dnia na Świnicę, potem powiększając trudności i lepiej się poznając przeskoczylismy przez Zawrat i Przełęcz Szpiglasową do Morskiego Oka w ciągu 13 godzin(!). Kulminacyjnym momentem było zdobycie Rysów a na deser 3 osoby prawie weszły na Mnicha. A warunki były całkiem zimowe: śnieg po kolana, mróz (na Rysach –12oC) i co najważniejsze piękne slońce oraz bezchmurne niebo.
Tekst oficjalnego sprawozdania do archiwum Klubu:

"W dniach 11-15 listopada 1998 roku Koło PTTK nr 1 przy PW zorganizowało wycieczkę w Tatry. Uczestniczyło w niej sześć osób:
Krzysztof Bieńkowski - kierownik organizacyjny,
Wojciech Borowski-Dobrowolski - kierownik finansowy,
Kinga Szymczyk, Radosław Dobrowolski, Tomasz Furman, Mariusz Wiśniewski.


W pełnym słońcu na Przełęczy Liliowe było dosyć ciepło

Wyżej wymienieni, dobrze przygotowani do warunków panujących o tej porze w Tatrach, zarówno kondycyjnie jak i sprzętowo, wsiedli do pociągu relacji Warszawa Wsch. - Zakopane. Rano w powitała ich mżawka na drodze z Kuźnic przez Boczań na Halę Gąsiennicową, przechodząca powyżej granicy lasu w opady śniegu.
Po szczęśliwym dotarciu do Murowańca i pokrzepieniu nadwątlonych sił gorącą herbatą i napojem wyskokowym firmy "Tymbark" wszyscy wyruszyli z zamiarem dotarcia na przełęcz Karb lub nawet szczyt Kościelca. W zamierzeniu kierownika miało to być sprawdzenie możliwości i umiejętności uczestników. Dosyć szybko dotarli nad Stawki Gąsiennicowe, których jest tu około dwudziestu, obecnie zasypane warstwą 20cm śniegu. W przelębli Zielonego Stawu (1674 m npm) zauważono sztucznie tu wpuszczone pstrągi gdyż ubóstwo zooplanktonu nie pozwala na naturalne występowanie ryb. Na sąsiednim stawie Kurtkowiec znajduje się najwyżej w Polsce położona wyspa (1689 m. npm).
Już na podejściu na Karb należało nałożyć raki co dla niektórych stanowiło nowe doświadczenie. Po osiągnięciu przełęczy dosyć pochopnie (ze względu na późną porę) zdecydowano się kontynuować wejście na Kościelec. Stroma ściana pokryta wciąż padającym śniegiem sprawiła trochę trudności i szczyt (2155 m npm) osiągnięto dość późno. Na Karb grupa dotarła o zmroku. Ślady zasypał już śnieg przez co szlak został zgubiony i zaczęło się błądzenie w ciemnościach wśród głazów i płatów kosówki po rozległych morenach doliny.
Szczeliny pomiędzy głazami, przysypane cienką warstwą śniegu i gęste zarośla kosówki stanowiły pułapkę i z każdą chwilą topniały zapasy sił i nadziei noclegu na ciepłej pryczy. Po dwóch godzinach i kilku przewidzeniach (przez co wielka wanta zyskała miano "chatki Krecika") przebyto w linii prostej około 900 m i osiągnięto Litworowy Staw skąd szlak doprowadził grupę do schroniska. Test wypadł pomyślnie - wszyscy wrócili.
Następnego dnia rozpoczęła się wspaniała mroźna i słoneczna pogoda. Planowane było osiągnięcie Koziego Wierchu lecz ze względu na warunki śniegowe zmieniono cel na łatwiejszą Świnicę. Na porannym podejściu pod przełęcz Liliowe brnąc po kolana w śniegu pokonano kilka kryzysów i nikt nie zawrócił. Liliowe dzieli Tatry na Wysokie i Zachodnie i w tym bardzo szczególnym miejscu powitało wszystkich słońce napełniające serca otuchą i nadzieją osiągnięcia szczytu Świnicy. Od Przełęczy Świnickiej grań wznosi się pod kątem 30 stopni i trzeba było przyznać, że przy zaśnieżeniu i oblodzeniu to całkiem stromo.
Droga dość męcząca, trudności umiarkowane, miejscami ekspozycja. Odległość 4,3 km, deniwelacja 800 m. 2h i 25min. Zimą tylko wejścia w dobrych warunkach. Konieczne raki i czekan.
       J. Nyka - "Tatry Polskie - przewodnik"


Widok ze Swinicy na Kozi Wierch i Lodowy Szczyt

Przekopanie się przez śnieg sięgający czasem do piersi zajęło dużo czasu i dopiero po pięciu godzinach osiągnięto szczyt ale północno-zachodni nieco niższy. Propozycja kierownika aby przejść kilkadziesiąt metrów ostrą granią na właściwy wierzchołek Świnicy spowodowała paniczną ucieczkę całej grupy z powrotem na Przełęcz Świnicką przy pomocy nowej techniki tzw. "dupozjazdu". Dalej żlebem technika była doskonalona aż nad Zielony Staw gdzie spożyto zasłużony posiłek.
Wieczorem rozpoczęto przygotowania do następnego przejścia: przez Zawrat i Szpiglasową Przełęcz do Schroniska nad Morskim Okiem. 13 w piątek pobudka o 5.00 i o 6.20 wszyscy już dreptali ścieżką nad Czarny Staw Gąsiennicowy. Jest to typowe jezioro karowe, zamknięte ryglem nadbudowanym moreną o pow. ok. 18 ha, głębokości 51 m i pojemności 3,8 mln m3 wody. Nad nim leży kocioł Zmarzłego Stawu, który jak sama nazwa wskazuje do póżnego lata pokryty jest lodem i krą. Stąd widać wysoko w górze Zawrat - "wrota prowadzące ceprów do raju". Przełęcz leży na wysokosci 2159 m npm czyli wyżej od szczytu Kościelca! Niższe przejście stanowi Kozia Przełęcz (2137). Dlaczego więc przez Zawrat?

Przez Kozią Przełęcz. Efektowna przeprawa skalna, niesłusznie mniej popularna od szlaku przez Zawrat... W warunkach zimy przeprawa taternicka z asekuracją linową. Niebezpieczeństwo lawin, w tym desek śnieżnych.
        J. Nyka op. cit.

Zimowa droga wiedzie żlebem tzw. Starym Zawratem. Dreszczyku emocji dodaje fakt, że wczoraj zeszła tędy niewielka lawinka. Śnieg ma konsystencję cukru i osypuje się z szelestem. Na szczęście jest go stosunkowo niewiele ale czy nie wyjedzie? Częste zmiany na prowadzeniu pozwalają zachować dosyć dobre tempo. Jednak tuż pod przełęczą grupa staje: śnieg po szyję. Idą w ruch czekany i zaspa zostaje pokonana. Wreszcie oślepiające słońce po dwóch godzinach w ciemnym żlebie. Pierwszy widok na najwyższe szczyty Tatr. Zawrat wzięty.
Techniką poznaną poprzedniego dnia wszyscy osiągają dno Doliny Pięciu Stawów Polskich - połowa drogi. Wysoko nad głowami widać łagodne obniżenie miedzy Miedzianym a Szpiglasowym Wierchem. To następna próba - Szpiglasowa Przełęcz (2110 m npm). Podobnie jak na Zawrat nie prowadzą żadne ślady, trzeba przecierać szlak. Mozolne długie podejście na tzw.: Szpiglasowe Perci. Spore zagrożenie lawinowe: stromy stok a nad głowami tony śniegu. Na szczęście bardziej zmrożonego niż pod Zawratem. Jednak pewien płytki żleb trzeba było pokonać z ubezpieczeniem by dostać się do zbawiennych łańcuchów. Wyjazd zakończyłby się w kotle 200 metrów niżej...
Następnie już bez problemów wszyscy wpięci do łańcuchów osiągają przełęcz. Tradycyjny już zjazd do Dolinki Za Mnichem i "Ceprostradą" do schroniska. Całość 9 godzin w wyjątkowo pięknej pogodzie.
Co może być gorsze od 13 w piątek? Sobota czternastego.
Korzystając z pięknej pogody zaplanowano "wystup" na Rysy. Padła co prawda nazwa: "Przełęcz pod Chłopkiem" ale wywołała tylko drżenie łydek na myśl o słynnej galeryjce.

Od lewej: Niżne Rysy, Rysy, Wysoka. Czerwoną linią zaznaczono zimową wersję drogi na Rysy. "Rysa" stanowi najdluzszy tor do dupozjazdu w Tatrach Polskich.

Wycieczka na najwyższy szczyt Polski. Szlak dosyć męczący, ale obfituje we wrażenia i przepyszne widoki. Odcinki przepaściste... Od schroniska 5 km, różnica wzniesień 1100m., 3.30h. Teoretyczny spadek temperatury 6 oC. Zimą konieczne sprzęt i umiejetnmości taternickie. Górny fragment drogi pokonuje się nie grzędą ale żlebem ("rysą").
J. Nyka  op.cit.

Tradycyjna pobudka o 5.00. Czas wejścia oceniono na 5 do 6 godzin Trochę grzebaniny sprawiło, że poszedł już przed naszą grupą jeden zespół. Dobrze. Szlak został przetarty. Wspaniała pogoda utrzymywała się nadal: bezchmurne niebo i 8 stopni mrozu. Droga bez większych wrażeń: najpierw na Bulę Pod Rysami a potem dwie godziny w ciemnej i mroźnej rysie. Po wyjściu ze żlebu pokonano obejście po łańcuchach i osiągnięto północny wierzchołek Rysów. Widok stąd zyskał miano najrozleglejszego w całych Tatrach. Widoczność była wspaniała! Od płaskiej zaśnieżonej kopy Pilska na zachodzie po Pasmo Radziejowej na wschodzie. W Kotlinie Nowotarskiej morze mgieł. Za plecami piramida Wysokiej, rozpęknięty na dwoje masyw Gerlacha i cała galeria poszarpanych grani aż po Tatry Bielskie.

Lot prezesa


Na południu rozłożył się stukilometrowej długości, biały od śniegów, wał Niskich Tatr. Niska temperatura i wzmagający się wiatr sprawił, że większość grupy zeszła do rysy. Kierownictwo natomiast raczyło się widokami i dobrodziejstwem telefonii komórkowej. Zresztą grupa została szybko dogoniona a nawet prześcignięta bo nie wszyscy mieli odwagę wykorzystać rysę jako półkilometrowy tor do dupozjazdu.
Po osiągnięciu Czarnego Stawu emocje opadły i odbyła się szaleńcza zabawa na jego skutej lodem tafli. Po południu pojawiły się chmury zapowiadając zbliżający się koniec wycieczki.
 

Spora ta slizgawka.


 W niedzielę po nieco ulgowej pobudce (6.00) grupa udała się do Dolinki Za Mnichem. Zachmurzenie było już całkowite i padał śnieg. Doskonała pogoda dla kogoś, kto chce pozostać niezauważony. Cztery osoby osiągnęły tzw. "siodełko" przez przewieszkę (czyli drogą 528 wg. WHP III stopień trudności w skali taternickiej) przy czym kierownik używał słów uznanych powszechnie za obelżywe oraz miał zbliżenie z czekanem a pozostali wciągnęli się na linie. Generalnie droga zimą okazała się za trudna (zespół za słaby?) i stracono wiele czasu na ścianie Mnicha.
I to już koniec wycieczki pomijając 8.5 km marszu na Łysą Polanę i podróż do domu.
Zrealizowanie całego planu wycieczki z niewielkimi tylko modyfikacjami było możliwe jedynie dzięki wyjątkowo sprzyjającej pogodzie. Pomimo, że sezon zimowy trwa w Tatrach od 1 grudnia do 30 kwietnia a więc przejścia nie były zimowe w sensie taternickim to jednak ze względu na warunki były dość trudne i przez to nie porównywalne z letnimi. Latem Świnica czy Rysy roją się od wszelkiej maści turystów a na łańcuchach tworzą się korki. Przy lekkim oblodzeniu czy pokrywie śnieżnej szlaki pustoszeją a góry odzyskują swój majestat. Konieczne są jednak raki, czekan i lina do asekuracji. Są co prawda ludzie (spotkaliśmy takich), którzy idą w góry bez sprzętu. Nie mówię, że się nie da przejść ale jest to dużo bardziej męczące i niebezpieczne. Zimowe przejścia w Tatrach są jednak na pograniczu turystyki i taternictwa."



Jubileuszowa V JwT odbyła się w terminie 11-14 listopada 1999. Tym razem robiliśmy trasę odwrotną Morskie Oko – Murowaniec.
Sprawozdanie oficjalne:

Co wydarzyło się nad Morskim Okiem?
Zanim sprawa obrośnie plotką i fakty zniekształcone zostaną ustnymi przekazami wiedzących inaczej muszę zdać relację, jako naoczny świadek, z wydarzeń, które miały miejsce 12 listopada 1999 roku.
O godzinie 0610, ze schroniska nad Morskim Okiem, wyruszyła pięcioosobowa grupa turystów z zamiarem dotarcia na Przełęcz pod Chłopkiem. Pogoda tego pamiętnego dnia była doskonała. Tatry były w zasięgu wyżu znad Ukrainy, temperatura spadła w nocy do 7 stopni poniżej zera, niebo było bezchmurne a tafli Morskiego Oka nie marszczył żaden powiew. Śniegu było niewiele i pokrywał jedynie północne ściany. Ale ściana Czarnego Szczytu Mięguszowieckiego, którą prowadzi szlak na przełęcz była właśnie północna.

Widok z Rysów na Mięguszowieckie szczyty. Pierwszy z lewej, oswietlony słońcem to Czarny Sz.M. Mały pipancik w prawym dolnym rogu to Kazalnica, od której zaznaczono trase cienką zieloną linią. Sciana jest tu pokazana z profilu i dobrze widać spore jej nastromienie.

Wśród wspomnianej piątki były dwie dziewczyny. Wszyscy mieli już za sobą listopadowe wycieczki w Tatry i pewne doświadczenie górskie. W żadnym razie nie byli to nowicjusze jak opowiadano potem w schronisku. Wszyscy wiedzieli na co się porywają: chcieli przebyć w prawie zimowych warunkach najtrudniejszy szlak turystyczny Tatr Polskich.
W trzech plecakach niesionych przez mężczyzn była żywność, kuchenki, ciepłe ubrania, latarki, śpiwory i karimaty w razie nieprzewidzianego biwaku i pełen sprzęt asekuracyjny. Wszyscy mieli nieprzemakalne ubrania, raki i do kompletu ekwipunku brakowało jedynie czekana dla jednej z dziewcząt.
Kiedy dotarli do progu Kotła Mięguszowieckiego wschodzące słońce oświetliło szczyt Wielkiego Mięgusza, zrobiło się cieplej i zapowiadał się dzień wprost wymarzony na wysokogórską wycieczkę. Wtedy naszą grupę wyprzedziło trzech młodzieńców wyglądających na taterników. Mieli piękne małe plecaczki, kaski, czekanomłotki i nieprawdopodobne tempo podchodzenia. Cóż, kiedy na pierwszym trudniejszym miejscu w drodze na Kazalnicę nieco wysiadła im psycha. Dwóch zawróciło a jeden najbardziej zdesperowany przetrawersował „na żywca” stromy żleb kończący się urwiskiem. Czy w ich małych plecaczkach zabrakło miejsca na raki i linę, czy w głowach na odrobinę oleju już się nie dowiemy.
 

Nasza piątka przeszła żleb ze sztywną asekuracją i szczęśliwie dotarła na szczyt Kazalnicy. Tu nastąpił postój i nadszedł czas na podejmowanie decyzji co do dalszej drogi. Obserwowano ścianę Czarnego Mięgusza, na której powoli lecz wytrwale posuwał się samotny desperat pokonując słynną  galeryjkę, teraz całkowicie zasypaną śniegiem. Osądzono, że samotnie nie ma szans dotrzeć na przełęcz i zakładano się w którym miejscu zawróci. Zawrócił po pokonaniu około dwóch trzecich drogi.
Z uwagi na fakt, że pogoda dopisywała zdecydowano wejść na szczyt Czarnego Mięgusza lewą częścią północnej ściany tj.: drogą nr 925 WHP. Jest to łatwa droga taternicka, która była niegdyś znakowanym szlakiem a przebyli ją po raz pierwszy i wyznakowali Mieczysław Karłowicz i Mariusz Zaruski w 1908 roku. Dolną połowę drogi pokonano z asekuracją ze względu na dużą ilość śniegu na ścianie o stromiźnie rzędu 50-60 stopni. Górna część miała zdecydowanie mniejsze nachylenie i całkowicie śnieżny charakter.

Na szczycie Czarnego Mięgusza. W głębi Wysoka.

Godzina 1400. Wyjście z ciemnej i zimnej ściany na grań było bardzo przyjemne. Skały po słowackiej stronie były nagrzane przez słońce i wolne od śniegu. Dalsza droga wiodła granią na zachód w kierunku Przełęczy pod Chłopkiem. Grań sprawiła nieco trudności tak, że przełęcz osiągnięto o godz. 1500. W tym momencie największym problemem pozostało pokonanie galeryjki zwłaszcza, że zbliżał się zmrok. Rozpoczęto zejście z asekuracją. Po trzech wyciągach wędrowców ogarnęły ciemności. Teren był bardzo trudny. Ścieżka była całkowicie zasypana śniegiem i przez to niewidoczna. Należy podkreślić, że galeryjka stanowi jedyną realną drogę powrotu w poprzek niezwykle stromej (jak na warunki turystyczne) ściany podciętej urwiskiem opadającym do dna Kotła Mięguszowieckiego.
Nadano wiadomość do kolegów oczekujących w schronisku o przesunięciu godziny powrotu na 1800. Po kolejnych dwóch wyciągach, które doprowadziły do pionowego komina zorientowano się, że szlak został zgubiony. Jedynym wyjściem był powrót na górę. W tym niezwykle trudnym i deprymującym momencie wszyscy zachowali spokój i opanowanie, przez co wycof odbył się bardzo sprawnie. A stawka tej gry była w tym momencie wysoka. Wielkim atutem była dość jasna noc, brak wiatru i zmrożony, dobrze związany z podłożem śnieg. Kilometr niżej widoczne były światła schroniska i błyski latarek. Dziesiątki oczu śledziło światełka błąkające się na ścianie. Wiele kufli piwa wzniesiono tego wieczoru za tych co na górze...
Kolejne dwa wyciągi w labiryncie skałek doprowadziły wreszcie do zbawczej galeryjki, na której widniały już ślady wydeptane rano przez niefortunnego samotnika. Najtrudniejszy odcinek został pokonany co wcale nie oznaczało, że grupa była bezpieczna. Dalsza droga, ze względu na późną porę i łatwiejszy teren została pokonana bez asekuracji. Była to pewnego rodzaju loteria zwłaszcza, że sił już było brak a wtedy łatwo o fałszywy krok. Szczęśliwie wszyscy dotarli na Kazalnicę. W drodze do kotła odebrano telefon z TOPRu. Poinformowano o położeniu grupy i o tym, że nikogo więcej nie ma na szlaku. Pozostała cześć drogi niezwykle się dłużyła. Minął stan zagrożenia, opadły emocje, pozostało zmęczenie po szesnastu godzinach spędzonych na szlaku.
O godzinie 2235 nasza grupka wylądowała w uściskach kolegów pod ciekawymi spojrzeniami tych, którzy pomimo późnej pory oczekiwali na zakończenie wycieczki. Wielu mieszkańców schroniska, na własne oczy chciało zobaczyć tych co wymknęli się z łap Trzech Wielkich Mistrzów dumnie spoglądających w taflę Rybiego Stawu.

Szczesliwcy dnia następnego



Znowu Jubileuszowa JwT2000 odbyla sie w dniach 01-05 listopada.

Dzień pierwszy - deszczowy
Przeszliśmy z Olą z Kir do Schroniska w Dolinie Chochołowskiej ścieżką nad reglami, żeby się trochę rozruszać po nocy spędzonej w pociągu. Było ciepło, lał deszcz a na Przysłopie Kominiarskim hulał wiatr. Wszystko zgodnie z przewidywaniami.
W tym roku prognozy pogody były zdecydowanie złe. W czasie naszej wycieczki miały przejść nad Polską "dwa niże z układem frontów" a oznaczało to ni mniej ni więcej tylko wichury, deszcz ze śniegiem, burze i duże zachmurzenie. Przy takiej pogodzie łażenie po Tatrach Wysokich byłoby wysoce niewskazane. Zawczasu wybraliśmy więc łatwiejsze i bezpieczniejsze Tatry Zachodnie. Pomimo tego zapowiedzi zlej pogody i inne okoliczności zniechęciły potencjalnych uczestników wycieczki do tego stopnia, że nasza grupa miała liczyć jedynie siedem osób.
Po dotarciu do schroniska wybraliśmy się samowtór na Grzesia. Pozostali mieli dopiero dojechać do Doliny Chochołowską po południu. Na Grzesiu wiał silny wiatr i nadal padał deszcz choć nie jest to dobre słowo bo padał nieco poziomo.

Dzień drugi - słoneczny!
W nocy przeszedł front chłodny i znaleźliśmy się w niewielkim obszarze niezłej pogody jaki czasem zdarza się za frontem. O 0615 wyruszyliśmy, świetnych humorach na trasę Wołowiec - Jarząbczy Wierch - Starorobociański Wierch - Ornak - Schronisko na Hali Ornak. Przejście w zasadzie bez historii: 11 godzin, 12km, suma podejść 1780 m.

Dzień trzeci - powietrzny
"Powyżej 2000 m. n.p..m.. - resztki śniegu i silne oblodzenia. Wiatr halny do 30 m./sek (12st. B). Ze względu na zagrożenia przewracającymi się drzewami - wiatrołomy i wiatrowały - odradzamy wycieczki w Tatry."
Tyle mówił komunikat TPN z dnia 03.11.2000. Owego dnia ruszyliśmy w szóstkę na Przełęcz Tomanową. Obawiając się bowiem przeciwnego wiatru na podejściu na Ciemniak przez Twardy Upłaz, zdecydowaliśmy dostać się na Czerwone Wierchy przez Stoły i południowe stoki Ciemniaka. Na przełęczy powitał nas wiatr o sile 6-7 st. B niosący ze sobą masę wilgoci. Ścieżka wiodąca granicą i czasami Słowacką stroną wyprowadziła nas na Krzesanicę. Powyżej 2000 m npm temperatura spadła już poniżej zera, widoczność około 30-50 m a halny wiatr stężał do 9-10 st. B. Największą siłę osiągnął jednak na Przełęczy Litworowej gdzie w porywach osiągał 12 st.B. Niemożliwe było wtedy utrzymanie się na nogach. Posuwaliśmy się "skokami naprzód" niczym żołnierze pod ostrzałem wyczekując chwil kiedy wiatr słabł do 10 st. B. Pomimo tego, że staraliśmy się trzymać w zwartej grupie by nie pogubić się w nawałnicy, często traciliśmy się z oczu. Każdy walczył z wiatrem na własną rękę i silniejszych trzeba było wstrzymywać by słabsi, poturbowani i umęczeni mogli dowlec się do grupy. W rejonie Kasprowego Wierchu wiatr był już nieco słabszy i w komplecie dotarliśmy do stacji kolejki. Pokrzepieni gorącą herbatą zeszliśmy na noc do Murowańca

Dzień czwarty - dzień odwrotów
Halny wiał nadal a na dodatek z burych chmur lały się strugi deszczu.
- Jakie masz plany - spytał Maciek.
- Nie mam żadnych. Robienie planów w taką pogodę jest nie na miejscu - odparłem - Pójdziemy do kotła Zmarzłego Stawu żeby się nieco rozejrzeć i żeby dzień nie był zupełnie stracony.
Nie widziałem jeszcze takich fal na Czarnym Stawie Gąsiennicowym - prawdziwy sztorm w mikroskali. W kotle Zmarzłego Stawu było nawet zacisznie i deszcz nieco ustąpił miejsca mżawce. Ruszyliśmy więc nieśmiało na Zawrat. Na grzędzie Nowego Zawratu napotkaliśmy lód i po raz pierwszy raki noszone od trzech dni na coś się przydały. Przełęcz powitała nas wichrem niemal takim jak dnia poprzedniego. Nie zdołałem namówić nikogo na wejście na Świnicę. Nawet argument, że będzie to największy wyczyn w ich życiu nie przyniósł rezultatu. Zderzył się bowiem z brutalna rzeczywistością, że może być największym bo ostatnim...
Niedołojeni i pokrzepieni napojem wyskokowym w postaci "Wody Pluszowej"* postanowiliśmy zwiedzić Kocioł Kościelcowy. Pamiętałem, że jest tam jakaś taternicka ścieżka ale nigdy nią nie szedłem i mogło to być ciekawe. Ścieżka znalazła się rzeczywiście. Była nikła ale łatwa do wypatrzenia dla wprawnego oka. Prowadziła przez przepiękny kocioł, przekraczała filarek aż doprowadziła nas do stromego, skalno-trawiastego i eksponowanego zachodu. Na śliskich od deszczu skałach zejście owym zachodem było prawdziwą zabawą bogów i do bogów mogło łatwo zaprowadzić. Zachód kończył się około 8 metrowym uskokiem... Tego było już za wiele tym bardziej, że duch w narodzie zaczął podupadać. Zejść tym uskokiem by się dało ale nie mieliśmy, jak słusznie ktoś zauważył "nawet kawałka zasranej liny". Głupio byłoby zostawić nad uskokiem kogoś o słabszym psyche. Jeszcze głupiej byłoby zostawić kogoś na piargach...
Choć decyzja była trudna pokonaliśmy całą drogę w przeciwnym kierunku i w komplecie (niektórzy dzięki składając Kościelcowi i całując znaki niebieskiego szlaku) staneliśmy nad Czarnym Stawem. Nastał wieczór a wraz z nim czas na mrożące krew w żyłach schroniskowych panienek opowieści i topienie smutków w napojach, marek których nie wymienię aby nie być posądzonym o kryptoreklamę.

Dzień piąty - zimowy
W nocy tradycyjnie już przeszedł front chłodny, który tym razem przyniósł śnieg. Wiatr znacznie osłabł i odkręcił na zachód. Tego nam było trzeba! Bladym świtem pobiegliśmy zdobyć najbliższą szklaną górę - Kościelec. I choć jest on niższy od Zawratu (!) to tego dnia był całkiem całkiem... Oblodzony i zaśnieżony nurzał jeszcze swój wierzchołek w chmurze przez co robił wrażenie niedostępnej i bardzo poważnej góry. "Każdemu jego Everest" - powiedzieliśmy sobie a ja dodałem w duchu - z braku laku dobry kit i po krótkim ataku szczytowym stanęliśmy na wierzchołku. Chmury się rozeszły i przez ponad pół godziny podziwialiśmy wspaniałe widoki. Wzrok przyciągała szczególnie Wysoka. Dymiła niczym K2 a rzadki to widok w Tatrach. Przez chwilę Kościelec rzucał cień na przesuwającą się w dole chmurę i podziwiać mogliśmy widmo Brockenu - tęczową aureole wokół cienia góry.
Pokrzepieni widokami mogliśmy z czystym sumieniem wracać do cywilizacji. Jako ostatnią przełoilismy, ku uciesze sprzedawców łoscypków, Grań Krupówek. A potem "koleją wróciłem do rodzinnych stron".
 

* - Pluszowa Walentyna - słynna alpinistka radziecka



Ranking:
Krzysztof Bieńkowski 5 JwT
Bartłomiej Szmajdziński 4 JwT
Mariusz Wisniewski 3 JwT
Tomasz Furman 3 JwT
Ola Milewska 2 JwT
Marcin Gajek 2 JwT


13.11.2000
Krzysztof Bieńkowski
benek@ime.pw.edu.pl