Pierwsza JwT postała bardzo spontanicznie. Szykował się długi weekend 29.10 – 01.11 1994 roku. Zagadnąłem więc Anemika czy by gdzieś nie wyskoczyć na taki “krótki kaszel”. W rezultacie wylądowaliśmy w schronisku na Polanie Chochołowskiej we dwóch bo nie było chętnych na listopadowy wyjazd w Tatry. Tam spotkaliśmy ówczesnego prezesa Jedynki Tomka Nasiłowskiego, który bawił incognito wraz ze swoją przyszłą żoną. Zrobiliśmy szybkie zebranie zarządu i uchwaliliśmy, że jest to oficjalny wyjazd klubowy i powinien być imprezą coroczną.
Następnego dnia nasze plany zdobycia
Starorobociańskiego Wierchu rozwiały się w bardzo silnym wietrze i pogrzebane
zostały padającym poziomo śniegiem. Udało nam się zaledwie dojść na Ornak
przez przełęcz Iwaniacką. Odbiliśmy sobie porażkę nazajutrz przechodząc
na halę Kondratową przez Czerwone Wierchy. Po miłym noclegu w kameralnym
schronisku zdobyliśmy chlubę ceprów - Giewont. Na szczycie raczyliśmy się
owocową herbatą, której smak zapadł nam
bardzo w pamięć a skłonność do tego nałogu pozostała do dzisiaj.
Na szczycie. Widok na stronę słowacką.
A góra była pokryta tak twardym śniegiem, że buty w ogóle nie zostawiały śladów. Za to pogoda była doskonała: słońce, lekki wiaterek i z pięć stopni mrozu. Największego wyczynu dokonała jednak następnego dnia Majka przechodząc samodzielnie przez przełęcz Iwaniacką na Ornak. Miała wtedy cztery lata.
Uczesrnicy JwT96 przed schroniskiem na hali Ornak.
Poszczególne trasy utrzymywały ze sobą łącznosc przez
radio (czasami :-)
Następne dni wypełniły wycieczki na Wołowiec,
Ornak i tradycyjnie Starorobociański Wierch, przy zmiennej pogodzie i znacznie
łagodniejszym wietrze. Wtedy po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że już
mam dosyć pięknych choć łagodnych grani zachodnio tatrzańskich. Pojawił
się także pomysł realizowania dwóch tras o różnych poziomach trudności
gdyż doświadczenie, możliwości kondycyjne i chęci uczestników były szalenie
zróżnicowane.
Jednocześnie odniosłem wrażenie, że w
naszym środowisku panuje mit niedostępności
Tatr. Uważa się, nie bez słuszności zresztą, że góry te są trudne, niebezpieczne,
pełne zakazów i strażników a szlaki i schroniska pękają w szwach od stonki
i innych kapeluszników. Dlatego wycieczek klubowych w Tatry robi się niewiele.Być
może, pokutuje gdzieś w świadomościach stary przepis, mówiący o tym, że
organizatorzy turystyki mogą prowadzić wycieczki jedynie do wysokości 1000
m npm.
Znowu na Starobociański? Tym razem mało lodu.
"W dniach 11-15 listopada 1998 roku Koło
PTTK nr 1 przy PW zorganizowało wycieczkę w Tatry. Uczestniczyło w niej
sześć osób:
Krzysztof Bieńkowski - kierownik organizacyjny,
Wojciech Borowski-Dobrowolski - kierownik
finansowy,
Kinga Szymczyk, Radosław Dobrowolski,
Tomasz Furman, Mariusz Wiśniewski.
W pełnym słońcu na Przełęczy Liliowe było dosyć ciepło
Wyżej wymienieni, dobrze przygotowani do
warunków panujących o tej porze w Tatrach, zarówno kondycyjnie jak i sprzętowo,
wsiedli do pociągu relacji Warszawa Wsch. - Zakopane. Rano w powitała ich
mżawka na drodze z Kuźnic przez Boczań na Halę Gąsiennicową, przechodząca
powyżej granicy lasu w opady śniegu.
Po szczęśliwym dotarciu do Murowańca i
pokrzepieniu nadwątlonych sił gorącą herbatą i napojem wyskokowym firmy
"Tymbark" wszyscy wyruszyli z zamiarem dotarcia na przełęcz Karb lub nawet
szczyt Kościelca. W zamierzeniu kierownika miało to być sprawdzenie możliwości
i umiejętności uczestników. Dosyć szybko dotarli nad Stawki Gąsiennicowe,
których jest tu około dwudziestu, obecnie zasypane warstwą 20cm śniegu.
W przelębli Zielonego Stawu (1674 m npm) zauważono sztucznie tu wpuszczone
pstrągi gdyż ubóstwo zooplanktonu nie pozwala na naturalne występowanie
ryb. Na sąsiednim stawie Kurtkowiec znajduje się najwyżej w Polsce położona
wyspa (1689 m. npm).
Już na podejściu na Karb należało nałożyć
raki co dla niektórych stanowiło nowe doświadczenie. Po osiągnięciu przełęczy
dosyć pochopnie (ze względu na późną porę) zdecydowano się kontynuować
wejście na Kościelec. Stroma ściana pokryta wciąż padającym śniegiem sprawiła
trochę trudności i szczyt (2155 m npm) osiągnięto dość późno. Na Karb grupa
dotarła o zmroku. Ślady zasypał już śnieg przez co szlak został zgubiony
i zaczęło się błądzenie w ciemnościach wśród głazów i płatów kosówki po
rozległych morenach doliny.
Szczeliny pomiędzy głazami, przysypane
cienką warstwą śniegu i gęste zarośla kosówki stanowiły pułapkę i z każdą
chwilą topniały zapasy sił i nadziei noclegu na ciepłej pryczy. Po dwóch
godzinach i kilku przewidzeniach (przez co wielka wanta zyskała miano "chatki
Krecika") przebyto w linii prostej około 900 m i osiągnięto Litworowy Staw
skąd szlak doprowadził grupę do schroniska. Test wypadł pomyślnie - wszyscy
wrócili.
Następnego dnia rozpoczęła się wspaniała
mroźna i słoneczna pogoda. Planowane było osiągnięcie Koziego Wierchu lecz
ze względu na warunki śniegowe zmieniono cel na łatwiejszą Świnicę. Na
porannym podejściu pod przełęcz Liliowe brnąc po kolana w śniegu pokonano
kilka kryzysów i nikt nie zawrócił. Liliowe dzieli Tatry na Wysokie i Zachodnie
i w tym bardzo szczególnym miejscu powitało wszystkich słońce napełniające
serca otuchą i nadzieją osiągnięcia szczytu Świnicy. Od Przełęczy Świnickiej
grań wznosi się pod kątem 30 stopni i trzeba było przyznać, że przy zaśnieżeniu
i oblodzeniu to całkiem stromo.
Droga dość męcząca, trudności umiarkowane,
miejscami ekspozycja. Odległość 4,3 km, deniwelacja 800 m. 2h i 25min.
Zimą tylko wejścia w dobrych warunkach. Konieczne raki i czekan.
J. Nyka - "Tatry Polskie - przewodnik"
Widok ze Swinicy na Kozi Wierch i Lodowy Szczyt
Przekopanie się przez śnieg sięgający czasem
do piersi zajęło dużo czasu i dopiero po pięciu godzinach osiągnięto szczyt
ale północno-zachodni nieco niższy. Propozycja kierownika aby przejść kilkadziesiąt
metrów ostrą granią na właściwy wierzchołek Świnicy spowodowała paniczną
ucieczkę całej grupy z powrotem na Przełęcz Świnicką przy pomocy nowej
techniki tzw. "dupozjazdu". Dalej żlebem technika była doskonalona aż nad
Zielony Staw gdzie spożyto zasłużony posiłek.
Wieczorem rozpoczęto przygotowania do
następnego przejścia: przez Zawrat i Szpiglasową Przełęcz do Schroniska
nad Morskim Okiem. 13 w piątek pobudka o 5.00 i o 6.20 wszyscy już dreptali
ścieżką nad Czarny Staw Gąsiennicowy. Jest to typowe jezioro karowe, zamknięte
ryglem nadbudowanym moreną o pow. ok. 18 ha, głębokości 51 m i pojemności
3,8 mln m3 wody. Nad nim leży kocioł Zmarzłego Stawu, który jak sama nazwa
wskazuje do póżnego lata pokryty jest lodem i krą. Stąd widać wysoko w
górze Zawrat - "wrota prowadzące ceprów do raju". Przełęcz leży na wysokosci
2159 m npm czyli wyżej od szczytu Kościelca! Niższe przejście stanowi Kozia
Przełęcz (2137). Dlaczego więc przez Zawrat?
Przez Kozią Przełęcz. Efektowna przeprawa
skalna, niesłusznie mniej popularna od szlaku przez Zawrat... W warunkach
zimy przeprawa taternicka z asekuracją linową. Niebezpieczeństwo lawin,
w tym desek śnieżnych.
J. Nyka op. cit.
Zimowa droga wiedzie żlebem tzw. Starym
Zawratem. Dreszczyku emocji dodaje fakt, że wczoraj zeszła tędy niewielka
lawinka. Śnieg ma konsystencję cukru i osypuje się z szelestem. Na szczęście
jest go stosunkowo niewiele ale czy nie wyjedzie? Częste zmiany na prowadzeniu
pozwalają zachować dosyć dobre tempo. Jednak tuż pod przełęczą grupa staje:
śnieg po szyję. Idą w ruch czekany i zaspa zostaje pokonana. Wreszcie oślepiające
słońce po dwóch godzinach w ciemnym żlebie. Pierwszy widok na najwyższe
szczyty Tatr. Zawrat wzięty.
Techniką poznaną poprzedniego dnia wszyscy
osiągają dno Doliny Pięciu Stawów Polskich - połowa drogi. Wysoko nad głowami
widać łagodne obniżenie miedzy Miedzianym a Szpiglasowym Wierchem. To następna
próba - Szpiglasowa Przełęcz (2110 m npm). Podobnie jak na Zawrat nie prowadzą
żadne ślady, trzeba przecierać szlak. Mozolne długie podejście na tzw.:
Szpiglasowe Perci. Spore zagrożenie lawinowe: stromy stok a nad głowami
tony śniegu. Na szczęście bardziej zmrożonego niż pod Zawratem. Jednak
pewien płytki żleb trzeba było pokonać z ubezpieczeniem by dostać się do
zbawiennych łańcuchów. Wyjazd zakończyłby się w kotle 200 metrów niżej...
Następnie już bez problemów wszyscy wpięci
do łańcuchów osiągają przełęcz. Tradycyjny już zjazd do Dolinki Za Mnichem
i "Ceprostradą" do schroniska. Całość 9 godzin w wyjątkowo pięknej pogodzie.
Co może być gorsze od 13 w piątek? Sobota
czternastego.
Korzystając z pięknej pogody zaplanowano
"wystup" na Rysy. Padła co prawda nazwa: "Przełęcz pod Chłopkiem" ale wywołała
tylko drżenie łydek na myśl o słynnej galeryjce.
Od lewej: Niżne Rysy, Rysy, Wysoka. Czerwoną linią zaznaczono zimową wersję drogi na Rysy. "Rysa" stanowi najdluzszy tor do dupozjazdu w Tatrach Polskich.
Wycieczka na najwyższy szczyt Polski.
Szlak dosyć męczący, ale obfituje we wrażenia i przepyszne widoki. Odcinki
przepaściste... Od schroniska 5 km, różnica wzniesień 1100m., 3.30h. Teoretyczny
spadek temperatury 6 oC. Zimą konieczne sprzęt i umiejetnmości taternickie.
Górny fragment drogi pokonuje się nie grzędą ale żlebem ("rysą").
J. Nyka op.cit.
Tradycyjna pobudka o 5.00. Czas wejścia oceniono na 5 do 6 godzin Trochę grzebaniny sprawiło, że poszedł już przed naszą grupą jeden zespół. Dobrze. Szlak został przetarty. Wspaniała pogoda utrzymywała się nadal: bezchmurne niebo i 8 stopni mrozu. Droga bez większych wrażeń: najpierw na Bulę Pod Rysami a potem dwie godziny w ciemnej i mroźnej rysie. Po wyjściu ze żlebu pokonano obejście po łańcuchach i osiągnięto północny wierzchołek Rysów. Widok stąd zyskał miano najrozleglejszego w całych Tatrach. Widoczność była wspaniała! Od płaskiej zaśnieżonej kopy Pilska na zachodzie po Pasmo Radziejowej na wschodzie. W Kotlinie Nowotarskiej morze mgieł. Za plecami piramida Wysokiej, rozpęknięty na dwoje masyw Gerlacha i cała galeria poszarpanych grani aż po Tatry Bielskie.
Na południu rozłożył się stukilometrowej
długości, biały od śniegów, wał Niskich Tatr. Niska temperatura i wzmagający
się wiatr sprawił, że większość grupy zeszła do rysy. Kierownictwo natomiast
raczyło się widokami i dobrodziejstwem telefonii komórkowej. Zresztą grupa
została szybko dogoniona a nawet prześcignięta bo nie wszyscy mieli odwagę
wykorzystać rysę jako półkilometrowy tor do dupozjazdu.
Po osiągnięciu Czarnego Stawu emocje opadły
i odbyła się szaleńcza zabawa na jego skutej lodem tafli. Po południu pojawiły
się chmury zapowiadając zbliżający się koniec wycieczki.
W niedzielę po nieco ulgowej
pobudce (6.00) grupa udała się do Dolinki Za Mnichem. Zachmurzenie było
już całkowite i padał śnieg. Doskonała pogoda dla kogoś, kto chce pozostać
niezauważony. Cztery osoby osiągnęły tzw. "siodełko" przez przewieszkę
(czyli drogą 528 wg. WHP III stopień trudności w skali taternickiej) przy
czym kierownik używał słów uznanych powszechnie za obelżywe oraz miał zbliżenie
z czekanem a pozostali wciągnęli się na linie. Generalnie droga zimą okazała
się za trudna (zespół za słaby?) i stracono wiele czasu na ścianie Mnicha.
I to już koniec wycieczki pomijając 8.5
km marszu na Łysą Polanę i podróż do domu.
Zrealizowanie całego planu wycieczki z
niewielkimi tylko modyfikacjami było możliwe jedynie dzięki wyjątkowo sprzyjającej
pogodzie. Pomimo, że sezon zimowy trwa w Tatrach od 1 grudnia do 30 kwietnia
a więc przejścia nie były zimowe w sensie taternickim to jednak ze względu
na warunki były dość trudne i przez to nie porównywalne z letnimi. Latem
Świnica czy Rysy roją się od wszelkiej maści turystów a na łańcuchach tworzą
się korki. Przy lekkim oblodzeniu czy pokrywie śnieżnej szlaki pustoszeją
a góry odzyskują swój majestat. Konieczne są jednak raki, czekan i lina
do asekuracji. Są co prawda ludzie (spotkaliśmy takich), którzy idą w góry
bez sprzętu. Nie mówię, że się nie da przejść ale jest to dużo bardziej
męczące i niebezpieczne. Zimowe przejścia w Tatrach są jednak na pograniczu
turystyki i taternictwa."
Co wydarzyło się nad Morskim Okiem?
Zanim sprawa obrośnie plotką i fakty zniekształcone zostaną ustnymi
przekazami wiedzących inaczej muszę zdać relację, jako naoczny świadek,
z wydarzeń, które miały miejsce 12 listopada 1999 roku.
O godzinie 0610, ze schroniska nad Morskim Okiem, wyruszyła pięcioosobowa
grupa turystów z zamiarem dotarcia na Przełęcz pod Chłopkiem. Pogoda tego
pamiętnego dnia była doskonała. Tatry były w zasięgu wyżu znad Ukrainy,
temperatura spadła w nocy do 7 stopni poniżej zera, niebo było bezchmurne
a tafli Morskiego Oka nie marszczył żaden powiew. Śniegu było niewiele
i pokrywał jedynie północne ściany. Ale ściana Czarnego Szczytu Mięguszowieckiego,
którą prowadzi szlak na przełęcz była właśnie północna.
Widok z Rysów na Mięguszowieckie szczyty. Pierwszy
z lewej, oswietlony słońcem to Czarny Sz.M. Mały pipancik w prawym dolnym
rogu to Kazalnica, od której zaznaczono trase cienką zieloną linią. Sciana
jest tu pokazana z profilu i dobrze widać spore jej nastromienie.
Wśród wspomnianej piątki były dwie dziewczyny. Wszyscy mieli już za
sobą listopadowe wycieczki w Tatry i pewne doświadczenie górskie. W żadnym
razie nie byli to nowicjusze jak opowiadano potem w schronisku. Wszyscy
wiedzieli na co się porywają: chcieli przebyć w prawie zimowych warunkach
najtrudniejszy szlak turystyczny Tatr Polskich.
W trzech plecakach niesionych przez mężczyzn była żywność, kuchenki,
ciepłe ubrania, latarki, śpiwory i karimaty w razie nieprzewidzianego biwaku
i pełen sprzęt asekuracyjny. Wszyscy mieli nieprzemakalne ubrania, raki
i do kompletu ekwipunku brakowało jedynie czekana dla jednej z dziewcząt.
Kiedy dotarli do progu Kotła Mięguszowieckiego wschodzące słońce oświetliło
szczyt Wielkiego Mięgusza, zrobiło się cieplej i zapowiadał się dzień wprost
wymarzony na wysokogórską wycieczkę. Wtedy naszą grupę wyprzedziło trzech
młodzieńców wyglądających na taterników. Mieli piękne małe plecaczki, kaski,
czekanomłotki i nieprawdopodobne tempo podchodzenia. Cóż, kiedy na pierwszym
trudniejszym miejscu w drodze na Kazalnicę nieco wysiadła im psycha. Dwóch
zawróciło a jeden najbardziej zdesperowany przetrawersował „na żywca” stromy
żleb kończący się urwiskiem. Czy w ich małych plecaczkach zabrakło miejsca
na raki i linę, czy w głowach na odrobinę oleju już się nie dowiemy.
Nasza piątka przeszła żleb ze sztywną asekuracją i szczęśliwie dotarła
na szczyt Kazalnicy. Tu nastąpił postój i nadszedł czas na podejmowanie
decyzji co do dalszej drogi. Obserwowano ścianę Czarnego Mięgusza, na której
powoli lecz wytrwale posuwał się samotny desperat pokonując słynną
galeryjkę, teraz całkowicie zasypaną śniegiem. Osądzono, że samotnie nie
ma szans dotrzeć na przełęcz i zakładano się w którym miejscu zawróci.
Zawrócił po pokonaniu około dwóch trzecich drogi.
Z uwagi na fakt, że pogoda dopisywała zdecydowano wejść na szczyt Czarnego
Mięgusza lewą częścią północnej ściany tj.: drogą nr 925 WHP. Jest to łatwa
droga taternicka, która była niegdyś znakowanym szlakiem a przebyli ją
po raz pierwszy i wyznakowali Mieczysław Karłowicz i Mariusz Zaruski w
1908 roku. Dolną połowę drogi pokonano z asekuracją ze względu na dużą
ilość śniegu na ścianie o stromiźnie rzędu 50-60 stopni. Górna część miała
zdecydowanie mniejsze nachylenie i całkowicie śnieżny charakter.
Na szczycie Czarnego Mięgusza. W głębi Wysoka.
Godzina 1400. Wyjście z ciemnej i zimnej ściany na grań było bardzo
przyjemne. Skały po słowackiej stronie były nagrzane przez słońce i wolne
od śniegu. Dalsza droga wiodła granią na zachód w kierunku Przełęczy pod
Chłopkiem. Grań sprawiła nieco trudności tak, że przełęcz osiągnięto o
godz. 1500. W tym momencie największym problemem pozostało pokonanie galeryjki
zwłaszcza, że zbliżał się zmrok. Rozpoczęto zejście z asekuracją. Po trzech
wyciągach wędrowców ogarnęły ciemności. Teren był bardzo trudny. Ścieżka
była całkowicie zasypana śniegiem i przez to niewidoczna. Należy podkreślić,
że galeryjka stanowi jedyną realną drogę powrotu w poprzek niezwykle stromej
(jak na warunki turystyczne) ściany podciętej urwiskiem opadającym do dna
Kotła Mięguszowieckiego.
Nadano wiadomość do kolegów oczekujących w schronisku o przesunięciu
godziny powrotu na 1800. Po kolejnych dwóch wyciągach, które doprowadziły
do pionowego komina zorientowano się, że szlak został zgubiony. Jedynym
wyjściem był powrót na górę. W tym niezwykle trudnym i deprymującym momencie
wszyscy zachowali spokój i opanowanie, przez co wycof odbył się bardzo
sprawnie. A stawka tej gry była w tym momencie wysoka. Wielkim atutem była
dość jasna noc, brak wiatru i zmrożony, dobrze związany z podłożem śnieg.
Kilometr niżej widoczne były światła schroniska i błyski latarek. Dziesiątki
oczu śledziło światełka błąkające się na ścianie. Wiele kufli piwa wzniesiono
tego wieczoru za tych co na górze...
Kolejne dwa wyciągi w labiryncie skałek doprowadziły wreszcie do zbawczej
galeryjki, na której widniały już ślady wydeptane rano przez niefortunnego
samotnika. Najtrudniejszy odcinek został pokonany co wcale nie oznaczało,
że grupa była bezpieczna. Dalsza droga, ze względu na późną porę i łatwiejszy
teren została pokonana bez asekuracji. Była to pewnego rodzaju loteria
zwłaszcza, że sił już było brak a wtedy łatwo o fałszywy krok. Szczęśliwie
wszyscy dotarli na Kazalnicę. W drodze do kotła odebrano telefon z TOPRu.
Poinformowano o położeniu grupy i o tym, że nikogo więcej nie ma na szlaku.
Pozostała cześć drogi niezwykle się dłużyła. Minął stan zagrożenia, opadły
emocje, pozostało zmęczenie po szesnastu godzinach spędzonych na szlaku.
O godzinie 2235 nasza grupka wylądowała w uściskach kolegów pod ciekawymi
spojrzeniami tych, którzy pomimo późnej pory oczekiwali na zakończenie
wycieczki. Wielu mieszkańców schroniska, na własne oczy chciało zobaczyć
tych co wymknęli się z łap Trzech Wielkich Mistrzów dumnie spoglądających
w taflę Rybiego Stawu.
Szczesliwcy dnia następnego
Dzień pierwszy - deszczowy
Przeszliśmy z Olą z Kir do Schroniska w Dolinie Chochołowskiej ścieżką
nad reglami, żeby się trochę rozruszać po nocy spędzonej w pociągu. Było
ciepło, lał deszcz a na Przysłopie Kominiarskim hulał wiatr. Wszystko zgodnie
z przewidywaniami.
W tym roku prognozy pogody były zdecydowanie złe. W czasie naszej wycieczki
miały przejść nad Polską "dwa niże z układem frontów" a oznaczało to ni
mniej ni więcej tylko wichury, deszcz ze śniegiem, burze i duże zachmurzenie.
Przy takiej pogodzie łażenie po Tatrach Wysokich byłoby wysoce niewskazane.
Zawczasu wybraliśmy więc łatwiejsze i bezpieczniejsze Tatry Zachodnie.
Pomimo tego zapowiedzi zlej pogody i inne okoliczności zniechęciły potencjalnych
uczestników wycieczki do tego stopnia, że nasza grupa miała liczyć jedynie
siedem osób.
Po dotarciu do schroniska wybraliśmy się samowtór na Grzesia. Pozostali
mieli dopiero dojechać do Doliny Chochołowską po południu. Na Grzesiu wiał
silny wiatr i nadal padał deszcz choć nie jest to dobre słowo bo padał
nieco poziomo.
Dzień drugi - słoneczny!
W nocy przeszedł front chłodny i znaleźliśmy się w niewielkim obszarze
niezłej pogody jaki czasem zdarza się za frontem. O 0615 wyruszyliśmy,
świetnych humorach na trasę Wołowiec - Jarząbczy Wierch - Starorobociański
Wierch - Ornak - Schronisko na Hali Ornak. Przejście w zasadzie bez historii:
11 godzin, 12km, suma podejść 1780 m.
Dzień trzeci - powietrzny
"Powyżej 2000 m. n.p..m.. - resztki śniegu i silne oblodzenia. Wiatr
halny do 30 m./sek (12st. B). Ze względu na zagrożenia przewracającymi
się drzewami - wiatrołomy i wiatrowały - odradzamy wycieczki w Tatry."
Tyle mówił komunikat TPN z dnia 03.11.2000. Owego dnia ruszyliśmy w
szóstkę na Przełęcz Tomanową. Obawiając się bowiem przeciwnego wiatru na
podejściu na Ciemniak przez Twardy Upłaz, zdecydowaliśmy dostać się na
Czerwone Wierchy przez Stoły i południowe stoki Ciemniaka. Na przełęczy
powitał nas wiatr o sile 6-7 st. B niosący ze sobą masę wilgoci. Ścieżka
wiodąca granicą i czasami Słowacką stroną wyprowadziła nas na Krzesanicę.
Powyżej 2000 m npm temperatura spadła już poniżej zera, widoczność około
30-50 m a halny wiatr stężał do 9-10 st. B. Największą siłę osiągnął jednak
na Przełęczy Litworowej gdzie w porywach osiągał 12 st.B. Niemożliwe było
wtedy utrzymanie się na nogach. Posuwaliśmy się "skokami naprzód" niczym
żołnierze pod ostrzałem wyczekując chwil kiedy wiatr słabł do 10 st. B.
Pomimo tego, że staraliśmy się trzymać w zwartej grupie by nie pogubić
się w nawałnicy, często traciliśmy się z oczu. Każdy walczył z wiatrem
na własną rękę i silniejszych trzeba było wstrzymywać by słabsi, poturbowani
i umęczeni mogli dowlec się do grupy. W rejonie Kasprowego Wierchu wiatr
był już nieco słabszy i w komplecie dotarliśmy do stacji kolejki. Pokrzepieni
gorącą herbatą zeszliśmy na noc do Murowańca
Dzień czwarty - dzień odwrotów
Halny wiał nadal a na dodatek z burych chmur lały się strugi deszczu.
- Jakie masz plany - spytał Maciek.
- Nie mam żadnych. Robienie planów w taką pogodę jest nie na miejscu
- odparłem - Pójdziemy do kotła Zmarzłego Stawu żeby się nieco rozejrzeć
i żeby dzień nie był zupełnie stracony.
Nie widziałem jeszcze takich fal na Czarnym Stawie Gąsiennicowym -
prawdziwy sztorm w mikroskali. W kotle Zmarzłego Stawu było nawet zacisznie
i deszcz nieco ustąpił miejsca mżawce. Ruszyliśmy więc nieśmiało na Zawrat.
Na grzędzie Nowego Zawratu napotkaliśmy lód i po raz pierwszy raki noszone
od trzech dni na coś się przydały. Przełęcz powitała nas wichrem niemal
takim jak dnia poprzedniego. Nie zdołałem namówić nikogo na wejście na
Świnicę. Nawet argument, że będzie to największy wyczyn w ich życiu nie
przyniósł rezultatu. Zderzył się bowiem z brutalna rzeczywistością, że
może być największym bo ostatnim...
Niedołojeni i pokrzepieni napojem wyskokowym w postaci "Wody Pluszowej"*
postanowiliśmy zwiedzić Kocioł Kościelcowy. Pamiętałem, że jest tam jakaś
taternicka ścieżka ale nigdy nią nie szedłem i mogło to być ciekawe. Ścieżka
znalazła się rzeczywiście. Była nikła ale łatwa do wypatrzenia dla wprawnego
oka. Prowadziła przez przepiękny kocioł, przekraczała filarek aż doprowadziła
nas do stromego, skalno-trawiastego i eksponowanego zachodu. Na śliskich
od deszczu skałach zejście owym zachodem było prawdziwą zabawą bogów i
do bogów mogło łatwo zaprowadzić. Zachód kończył się około 8 metrowym uskokiem...
Tego było już za wiele tym bardziej, że duch w narodzie zaczął podupadać.
Zejść tym uskokiem by się dało ale nie mieliśmy, jak słusznie ktoś zauważył
"nawet kawałka zasranej liny". Głupio byłoby zostawić nad uskokiem kogoś
o słabszym psyche. Jeszcze głupiej byłoby zostawić kogoś na piargach...
Choć decyzja była trudna pokonaliśmy całą drogę w przeciwnym kierunku
i w komplecie (niektórzy dzięki składając Kościelcowi i całując znaki niebieskiego
szlaku) staneliśmy nad Czarnym Stawem. Nastał wieczór a wraz z nim czas
na mrożące krew w żyłach schroniskowych panienek opowieści i topienie smutków
w napojach, marek których nie wymienię aby nie być posądzonym o kryptoreklamę.
Dzień piąty - zimowy
W nocy tradycyjnie już przeszedł front chłodny, który tym razem przyniósł
śnieg. Wiatr znacznie osłabł i odkręcił na zachód. Tego nam było trzeba!
Bladym świtem pobiegliśmy zdobyć najbliższą szklaną górę - Kościelec. I
choć jest on niższy od Zawratu (!) to tego dnia był całkiem całkiem...
Oblodzony i zaśnieżony nurzał jeszcze swój wierzchołek w chmurze przez
co robił wrażenie niedostępnej i bardzo poważnej góry. "Każdemu jego Everest"
- powiedzieliśmy sobie a ja dodałem w duchu - z braku laku dobry kit i
po krótkim ataku szczytowym stanęliśmy na wierzchołku. Chmury się rozeszły
i przez ponad pół godziny podziwialiśmy wspaniałe widoki. Wzrok przyciągała
szczególnie Wysoka. Dymiła niczym K2 a rzadki to widok w Tatrach. Przez
chwilę Kościelec rzucał cień na przesuwającą się w dole chmurę i podziwiać
mogliśmy widmo Brockenu - tęczową aureole wokół cienia góry.
Pokrzepieni widokami mogliśmy z czystym sumieniem wracać do cywilizacji.
Jako ostatnią przełoilismy, ku uciesze sprzedawców łoscypków, Grań Krupówek.
A potem "koleją wróciłem do rodzinnych stron".
* - Pluszowa Walentyna - słynna alpinistka radziecka