Wejść na Mięgusza

12.11.1999

Zaciskam zęby. Idę jako pierwsza. Nie chcę, by widzieli moją twarz, na której z pewnością wymalowany jest ból. Żołądek zakręcił się w supełek. Boli, ale chcę iść dalej. Myślę o Anemiku, któremu nie mogę pomóc nieść plecaka. Na razie muszę skupić się na dźwiganiu własnego ciała. W górę. Byle w górę. Miniona noc nie przyniosła ukojenia po podróży zapchanym pociągiem. Twardo, zimno, ból. Podniecenie, że nareszcie tu jestem. Od czwartej z niecierpliwością czekałam na pikanie zegarków na pobudkę. Wstałam pierwsza. Szybkie śniadanie, zapakowanie plecaków i o szóstej byliśmy już w drodze. Góry pokazały się nam w całej krasie. Kusząc swym pięknem zachęcały do szybkiego marszu. Staram się pamiętać o tych pierwszych wrażeniach dzisiejszego dnia, by nie myśleć o dolegliwościach i trudnościach, jakie na nas zapewne czekają.

Nasz cel to jeden ze Szczytów Mięguszowieckich. W tym roku chcemy sprawdzić się na Czarnym, ale za rok może podołamy i na Wielkim. Krok za krokiem, minuta za minutą. Słońce coraz odważniej wspina się na nieboskłon. Jak osiągniemy Kazalnicę, będziemy mogli rozkoszować się jego ciepłem. Zatrzymujemy się, by nałożyć raki i uzupełnić braki energii. Ruchy mam spowolnione. Czuję się coraz gorzej. Taśmy raków plączą mi się w palcach. Muszę prosić o pomoc, by je docisnąć. Podnoszę głowę i nie wierzę oczom. Trzech facetów mija mnie tak dziarskim krokiem, że zaczynam wątpić czy uda mi się dojść dzisiaj na szczyt. Wyglądają jak z zupełnie innej bajki. Kolorowi (kaski, kijeczki, plecaczki i inne takie tam), szybcy, sprawni, bez cienia zmęczenia na twarzy. Zupełnie jak z katalogu Alpinusa... A ja - przygarbiona, w rozklekotanych rakach, z miną skazańca. Idę jednak dalej.

Powoli osiągamy Kazalnicę. Śpieszy nam się na jej szczyt, który opromienia słońce. Potrzeba nam tego ciepła. Suszymy ubrania, podjadamy, dzwonimy (tu w końcu łapiemy zasięg!). Chłopcy wystawiają do słońca nie tylko twarze... Utrwalam to na zdjęciu i trzeba już iść dalej. Podziwiamy poczynania jednego z ,Alpinusów", który bez odpowiedniego sprzętu pnie się w kierunku Przełęczy pod Chłopkiem. Na Kazalnicy spotykamy jeszcze kilku turystów. Odradzamy im jednak dalszą drogę widząc ich całkowity brak wyobraźni (przede wszystkim brak sprzętu). My jesteśmy przygotowani prawie na każdą przygodę (łącznie z przymusowym noclegiem pod chmurką), więc możemy ruszać dalej. I już niedługo musimy wiązać się liną. To utrudnienie całkowicie mnie otrzeźwia. Zapominam o bólu gnębiącym mnie od rana. Teraz czuję, że muszę się skupić. Od tego zależy nie tylko moje życie, ale i bezpieczeństwo całej grupy. Śnieg osuwa się spod nóg. Ukryte pod nim kamienie uciekają pod byle naporem. Nie zawsze mam w co wbić czekan, by sobie nim pomóc. Pnę się w górę czasami zupełnie niezgodnie z prawami fizyki i możliwościami. Stromizna osiąga tu nawet 60 stopni. Czuję za plecami niemy lęk Anemika, który tuż pode mną obserwuje moje desperackie, czesanie" śniegu czekanem w poszukiwaniu podparcia.

O godzinie 14.00 jesteśmy już na szczycie Czarnego Szczytu Mięguszowieckiego. W jaki sposób tu się znaleźliśmy nie do końca mogę określić. Zastanawiam się czy w moim przypadku nie było tu więcej uporu niż siły i umiejętności. Radość jest jednak duża. Po ciągłym maszerowaniu północnym stokiem skrytym w cieniu i owianym chłodem, trudno jest uwierzyć w osłonecznione i prawie pozbawione śniegu stoki południowe. Granią idziemy w kierunku Przełęczy pod Chłopkiem. Oczywiście stroną słowacką. Niesamowicie czuję się dotykając nagrzanych skał. Czapka i rękawiczki zniknęły w kieszeniach. Staram się chłonąć wrażenia każdym zmysłem. Idę na tyle wolno, że czuję się, jakbym działała na wolnych obrotach. To pozwala mi na baczne śledzenie każdego swojego kroku. A w razie potrzeby mam czas na poprawienie własnych błędów.

Niestety, nie wszyscy czują się tu jak ryby w wodzie. Gosię stresują niektóre przejścia, gdzie trzeba zaufać rękom gdy nogi, dryfują" w niewiadomym. Tu trzeba wykorzystywać każdą cząsteczkę swojego ciała i umysłu. Ciało musi poddać się myśli, a myśl musi słuchać ciała. Jestem zachwycona tymi skałami. Spijam topniejący śnieg, który spływa małymi strumyczkami i idę dalej. Chciałabym by tak było przez całą drogę. Niestety, widok zejścia z przełęczy przypomina, że to już listopad, że to już prawie zima. Znowu ogarnia nas cień i chłód północnej ściany.

Brodzimy w śniegu z asekuracją ze względu na możliwość jego osunięcia się. Godziny mijają i powoli zapada zmrok. W schronisku pewnie już się o nas niepokoją. W labiryncie skał i ciemnościach trudno jest odnaleźć tę właściwą drogę. Wycofujemy się z drogi, która skusiła nas w przepaść. Na nieuniknionych postojach przy zakładaniu stanowisk marzniemy. Nie wszystkim to odpowiada. Na szczęście ja trzymam się twardo. Po ubiegłorocznej wyprawie wiem już kiedy należy panikować, a kiedy nie. Mam zaufanie do prowadzącego i tego się trzymam. Myślę też o ciepłej herbatce w schronisku, które mruga do nas latarkami. W końcu trafiamy na jedyną drogę bezpiecznego zejścia. Przez komórkę informujemy TOPR, że wszystko jest pod kontrolą. Schodzimy. Po minięciu Kazalnicy nogi mam już jak z waty. Potykam się i zbyt często ląduję w śniegu. Baterie w czołówkach mamy już na wyczerpaniu. Zbliżamy się do Czarnego Stawu. Niektórzy zdejmują raki. Ja bardziej ufam w tym momencie im, niż wyczuciu swoich stóp, więc idę dalej na żelastwie, które momentami przeraźliwie zgrzyta o wystające ze śniegu kamienie. Schodki do Morskiego Oka są pokryte cieniuteńką warstewką lodu. Dowiaduję się o tym z cichego jęku, jaki wydobywa się z ust Gosi, przy upadku. To nie jest jej pierwszy, ani też ostatni kontakt z twardą rzeczywistością. Po kilku upadkach ci, którzy ,nie wierzyli" na powrót wciągają raki. Droga ciągnie się i wciąż nie widać końca. Przed schroniskiem czekają na nas obserwatorzy naszych górskich potyczek. Niejeden toast wypito za nasz szczęśliwy powrót. Opowiadane z ust do ust relacje i domysły utworzyły niesamowitą i niezbyt prawdziwą historię. Nas już to niezbyt obchodzi. Marzy nam się już tylko ciepły posiłek i odpoczynek w głębokiej ,zatoce" śpiwora. Byliśmy w końcu w trasie 16 i pół godziny...

Kinga Szymczyk