Pogoda nas nie rozpieszcza. Chmury na wysokości
1800 m stoją od kilku dni. Rozstąpią się czasem na chwilę aby zaraz jeszcze
szczelniej przykryć szczyty burą kołderką. Na szczęście nie pada. Jednak
wilgoci w powietrzu dużo: chmury kondensują się na zboczach, powyżej 2000
m mróz, granie pokryte kilkucentymetrowa warstwą lodu.
Przywędrowaliśmy do Moka po południu.
Niesamowite tłumy filantów. Wrzesień - tradycyjnie mnóstwo wycieczek szkolnych.
Dostaliśmy podłogę w starym schronisku i myślę, że jest to nasz najsympatyczniejszy
nocleg. Obszerna kuchnia tylko dla ośmiu osób. Na piecu wielki czajnik
cicho szumi. Miła rodzinna atmosfera.
W nocy rewelacja: chmury się rozeszły i
po raz pierwszy widać rozgwieżdżone niebo. Pomimo tego, że jutro musimy
wracać planuję wypad na Rysy. O świcie. Gdyby nie było chmur widoki byłyby
ukoronowaniem całej wycieczki. Moja propozycja wstania przed świtem wywołuje
kpiny i powątpiewanie. Wszyscy chętnie by poszli ale nie o tej porze. Niestety
późniejsze wyjście nie wchodzi w rachubę
- jutro wieczorem musimy być w Zakopcu. Odnoszę wrażenie osamotnienia.
Oczywiście nikogo nie ciągnę na siłę, najwyżej pójdę sam. Ciągnie mnie
jakiś irracjonalny przymus.
Najgorsze są zawsze noce przed świtowym
wyjściem. Przewracam się z boku na bok, wiem że muszę być wypoczęty ale
przez głowę przelatują setki myśli. ...Na Rysy włażą tysiące ludzi każdego
lata. Lecą tu z wywieszonym jęzorem ponad osiem kilometrów od Łysej Polany
aby dostać się na dach Polski. Po dojściu do schroniska zostaje
im tylko kilometr - w pionie... Jestem dobrze przygotowani ale inni?...
Dwie osoby nie wejdą prawie na pewno... Piątka by weszła gdyby nie lód...
A jak zacznie padać... Ta cholerna kurtka z misiem przemoknie od razu...
Ile tego lodu? 10 cm? E, chyba przesadził,
ale kto tam wie co jest na górze. Jeśli tak to łańcuchy będą pod lodem
i bez czekana się nie wejdzie... Wyobrażam sobie drogę, planuję co zabrać
i gdy już tracę nadzieję na sen wpadam w objęcia Morfeusza.
Piski. Regularne. Ach to budzik! Już?
Jest zupełnie ciemno. Macam gorączkowo po ławce i w końcu duszę drania.
Na dworze mgła albo chmury, dość że widoczność 30 m. Do bani! Wracam do
cieplutkiej izby i zapalam światło czym wzbudzam ogólną nienawiść. Niestety
musimy się zbierać. Pakowanko, dwie kanapki
na drogę, gorąca herbata i prawie jestem gotów. Forssay`t zauważył już,
że wychodzę tak jak się umawialiśmy i zwija się jak w ukropie. Reszta poleguje,
stęka, ubolewa nad swym strasznym losem, zwolna zabiera się do śniadanka.
- Wychodzę.
- Jak to? Nie zaczekasz na nas?
Jakże mam im wyjaśnić, że zbiorą się pewnie
za godzinę a ten czas jest bardzo potrzebny tam w górze bo nie wiadomo
jak będzie? Idziemy więc we dwóch. Nawet jestem zadowolony. Selekcja naturalna.
Poszli tylko naprawdę napaleni. Dwójka to zespół najbardziej mobilny: zając
i hamulec. Zając mówi: "spoko, to dziecinnie łatwe" i pakuje się byle naprzód.
Tym razem przypada mi rola hamulca choć jej bardzo nie lubię. Będę musiał,
gdy zajdzie potrzeba, powiedzieć: OK, przegraliśmy, dalej nie pójdziemy.
Nie wiem czy zauważę ten moment.
Jak pięknie wygląda Morskie Oko o świcie.
Pusto, żywego ducha. Ciszę mąci tylko rytm naszych kroków. Chmury unoszą
się wraz z nami. Z rygla Czarnego Stawu piękny widok na schronisko a gdy
byliśmy na dole rygiel krył się w szarej wacie. Ten Czarny to niezła studnia:
prawie 60 m głębi otoczone z trzech stron pionowymi ścianami. Gładki jest
teraz jak lustro, przeglądać się można... Niestety w kotle za Bulą prześcigamy
chmury. Stanęły na tej swojej magicznej wysokości co zawsze. Trudno.
W chmurze jest wilgotno, wszystko pokryte
rosą a wyżej szronem. Przekraczamy granicę lodu. Na razie jest cieniutki
i kruchy ale przy pierwszych łańcuchach jest gorzej. Jeden wyjazd i trudno
będzie wyhamować na oblodzonych kamulach. Zakładam raki. Mamy tylko jedne.
Będzie mi bardzo głupio gdy Forssay`t nie dojdzie. Na szczęście lód mogę
odkuć rakiem od skały. Musi stawiać buty na oczyszczonych stopniach. Powiedzionko
naszej wycieczki: "Stary, ufaj swoim butom!" wcale mnie już nie bawi.
Coraz więcej szreni i lodu. Łańcuchy mają
po 10 cm grubości a czasem więcej. Otrzepuję je tłukąc o skałą przy czym
zasypuję Forssay`ta małymi lodowymi lawinkami. Tempo powolne ale wciąż
posuwamy się naprzód. Cały czas nic nie widać: nie wiadomo ile pod nami
a ile za nami.
- Benek! Puść! - spoglądam w dół i widzę
rękę pod moim rakiem. Forssa`yt idzie tuż pode mną aby widzieć gdzie oczyszczam
stopnie. Niech to diabli, wbiłem mu stalowe zęby w dłoń. Znajduję nowy
stopień, przenoszę ciężar ciała i odrywam nogę. Co za ulga! Kolce trafiły
między palce i przyszpiliłem mu tylko rękawiczkę. Obaj musimy bardziej
uważać.
Minutki łączą się w kwadranse a te ustawiają
się czwórkami niczym żołnierze... Poruszamy się jak automaty: łańcuch,
trawersik, łańcuch, stopieńki, zakręt, łańcuch. Robi się coraz zimniej.
Nic dziwnego jesteśmy już dosyć wysoko. Miejscami lód nie daje się odłupać.
Jak tak dalej pójdzie...
I nagle zalewa nas srebrzystobiały blask.
Lśnią oblodzone szczyty, kłują w oczy tysiącami iskier. Widać Mięgusze,
widzę wierzchołek naszej wspaniałej szklanej góry. Jest naprawdę potężna
i majestatyczna - prawdziwa królowa. Wszystko trwało może 10 sekund i znów
otula nas lepka chmura. Ale dla tych chwil warto było się tu drapać.
Wiem już, że jest całkiem blisko do szczytu.
Jeszcze tylko niebezpieczna galeryjka i widać wierzchołek. Sadowimy się
między dwoma głazami. Uśmiechy rozkwitają na twarzach - Jednak się dało!
Ciepła herbatka w tym miejscu jest najwspanialszym napojem świata. Wylegujemy
się na karimatkach, trzaskam zdjęcia,
kanapki znikają w pół minuty. Szkoda tylko, że nic nie widać. Tylko chwilami
ukazuje się słowacki wierzchołek (2503 m npm). Nie chce mi się tam iść,
cztery metry to żadna różnica.
Cisza dzwoni w uszach. Czujemy się
oderwani od całego tego zamieszania na dole. Tuż obok przelatuje stado
małych ptaszków świergoląc jak najęte. Bezczeszczą naszą świętą ciszę.
Robi się coraz chłodniej. Schodzimy, 45 minut na szczycie to i tak dosyć.
Nie chcę gderać więc nie mówię mu, że zejście bez raków będzie trudniejsze
od wejścia. Jakoś idziemy. Pod szczytem spotykamy taternika, uzbrojony
po zęby: automaty na nogach, czekan, lina, zegarek z wysokościomierzem.
Patrzy z dezaprobatą na gołe buty Forssayta.
- Odwaga czy brak rozsądku?
Nie wiem co mu odpowiedzieć. Coś bąkam,
że jednak lód nie trzyma się skały i da się odłupać. Przyznaje nam rację.
Wymieniamy uwagi: jak na górze, jak na dole i w drogę. Jakże miło było
go spotkać!
Forssayt zalicza kilka krótkich wyjazdów
wyhamowanych na szczęście na mnie. Patrzę w jego oczy i widzę w nich strach.
Sam też pewnie nie wyglądam lepiej. Tu nie można się wykpić grą. stajesz
nagle nagi i nic nie można ukryć pod kpiną, żartem czy nawet nerwowym śmiechem.
Wszystko wychodzi na jaw. Wyjazd z gładkiej płytki, z która łączy mnie
tylko
tych kilkanaście kolców zakończyłby się nie wiadomo gdzie bo nie widać
dalej niż na 30m. Na szczęście lodu ubywa wraz z wysokością.
Spotykamy jakiegoś chłopca. Przyjechał
gdzieś z Polski na jeden dzień aby wejść na Rysy: licha kurteczka, malutki
plecaczek. Jakże musi być zawzięty, że wszedł aż tutaj a jaki nieświadomy
niebezpieczeństw. Trochę mu tego zazdroszczę tej młodzieńczej odwagi, od
której niedaleko do głupoty. Namawiany do powrotu, po długiej chwili wahania
się godzi. Argument, który go przekonał
był nie do odrzucenia: - Dzisiaj i tak nie wejdziesz. Wracamy więc we trójkę.
Do granicy lodu już blisko ale nadal nie można pozwolić sobie na fałszywy
krok. Odpoczywamy chwilę tuż pod poziomem
lodu. Zdejmuję raki i za chwilę prawie leżę. Teraz podziwiam tych chłopaków,
że leźli tam w butach.
Po drodze ludzie z zamiarem wejścia na
szczyt i do tego z dzieckiem. Grzecznie informuję, że lód, ze późno ale
i tak idą - chociaż do granicy lodu. Magia dachu Polski działa. Mnóstwo
ludzi przy Czarnym Stawie. Jakże inaczej wyglądał rano. Nieuchwytny nastrój
spokoju i majestatu gór schował się z załomach Mięguszowieckich
ścian by wyjść wieczorem i panować aż do nadejścia stonki następnego dnia.
Niemal biegniemy do schroniska, byle dalej od tego obcego tłumu. Byle szybciej
zobaczyć znów swoich.
17.12.97