Wspomnienia te nie były opatrzone tytułem. Ale nazwałem je:

Szlak do krainy prawdy

11.11.1998

Pogoda, jak ja to nazywam, jest liszajowata. Ciepło jak na listopad, szaro i mokro. Deszcz ze śniegiem sączy się z nieba jak przez sito. Wysiadamy z busa w Kuźnicach i ostro ruszamy w kierunku Murowańca. Jestem w Tatrach drugi raz. Prawdę powiedziawszy, przyjechałam tu zupełnie bez zastanowienia. Z towarzyszącej mi grupy pod wezwaniem Polibudy znam tylko jedną osobę. Brak mi doświadczenia i nie wiadomo czego jeszcze. Myślę więc, że to ciekawość i poczucie więzi z górami spakowało mój plecak i odprowadziło na pociąg do Zakopanego. Z garbatej grupy pełznącej przed siebie jestem jedyną kobietą. Staram się być twarda. Zaciskam zęby i dotrzymuję kroku kolegom. Znam trudy tego przejścia. Wraz z potem parują ze mnie wspomnienia majowego przemarszu. Śnieg leży w tym samym miejscu, które również teraz staje się śniadaniowym przystankiem. Dalej podobieństwa się kończą. Jest zimno. W niektórych miejscach bardzo ślisko, wąsko, a w dole biało i miękko. Ale nie wybieram się tam. Wypatruję dymu z komina znajomego schroniska. Chcę już stanąć i zrzucić z siebie plecak, który za chwilę może stać się częścią mojego ciała.

Gdy stajemy w drzwiach, wita nas ciepełko i kilka nieznajomych, uśmiechniętych twarzy. Nie jestem z siebie dumna, ale przy kubku gorącej herbaty odzyskuję dobry humor. Odzywają się niewygody całonocnej podróży. Nie ociągam się jednak na hasło Kościelec.
 
 

Jak za zaczarowaną różdżką wspomnienia napływają z zadziwiającą ostrością...
 
 

Zastanawiam się skąd Kościelec ma taką nazwę. Po głowie biegaja słowa, z których imie to mogło powstać - kość, kościół... Raki zsuwają mi się z butów. Podobny problem ma Radek. Moje są za duże, jego za małe. Zamieniamy się. Te leżą idealnie, więc mogę bezpiecznie ruszać dalej. Nic nie widać na odległość ramienia. Mogę tylko patrzeć na swoje nogi, które wbrew wszelkim prawom, ciągną mnie pod górę. W myśli powtarzam monotonnie: nie wejdę, nie wejdę. Gdy w końcu zatrzymujemy się nie wierzę, że jesteśmy już na szczycie. A to niespodzianka!

Robimy kilka zdjęć, wcinamy chałwę i... w tył zwrot, w dół - marsz! Nim się spostrzegamy, robi się nieprzyjemnie ciemno. Ciarki przechodzą mi po plecach, gdy ,mój guru" stwierdza:

- Albo szlak nas zgubił, albo to my daliśmy ciała.

Ciemno. Żadna gwiazda nie chce na nas nawet rzucić okiem. Z jednego plecaka wyciągamy mapę, z drugiego latarkę. Namierzamy kierunek - ruszamy. Jest godzina 17.00, ale dla mnie to już środek nocy. Marzą mi się ramiona mego norweskiego... śpiwora.

Nagle ziemia zapada mi się pod nogami. Przez głowę przelatują spanikowane myśli, paraliżując umysł i ciało. Adrenalina uderza z siłą meteorytu i... wygrzebuję się z dziury, w której utknęłam jak rzodkiewka. Robię krok przed siebie szczęśliwa, że mam już to za sobą, gdy moja prawa noga zakotwicza się pomiędzy łobuzersko ukrytymi pod śniegiem kamieniami. Krzysiek mówi, że to wanty. Jak zwał tak zwał - sympatyczne to one nie są. Rezygnuję z chodzenia metodą homo sapiens i schodzę do parteru. Wydumałam sobie, że jeśli rozłożę ciężar ciała na cztery punkty, to nie będę tak głęboko nurkować. Wynik? Dużo, bardzo dużo śniegu w ustach. Przechodzę do pełzania.

Na szczęście nie ma przed kim się wstydzić, bo ciemno i wszyscy pochłonięci odszukiwaniem kończyn własnych i współtowarzyszy niedoli. Nie mam pojęcia, ile już lat świetlnych tarzam się w śniegu, gdy stajemy przed przeszkodą. Kosodrzewina. Obchodzić nie ma sensu, bo stracilibyśmy zbyt dużo czasu. Nie zastanawiam się jednak nad tym. Słucham komend jak kanaka na morzu. Ruszam, raczej przeciągając się po śpiącej już Zielonej Hali Gąsienicowej, niż idąc. Tracę powoli wyczucie terenu pod nogami i coraz częściej wpadam w przykryte lodem strumyczki. Jestem coraz słabsza. Nie myślę. Nie czuję już ani zimna, ani pragnienia, ani głodu. Wiem tylko, że muszę gdzieś dotrzeć, tylko nie pamiętam już, co to miało być za miejsce.

Dochodzi 21, gdy ktoś zauważa światła schroniska. Patrzę w tym kierunku i cały upór, który pchał mnie do przodu - ulatuje. Pewnie spieszyło mu się na herbatkę. Bez niego staję się bezwładnym worem, który Tomek jest zmuszony ciągnąć aż do samego Murowańca.
 
 

Jest listopad. Kolejny wyjazd tuż, tuż. Tatry wypełniają moje sny, moje myśli. Nawet plecak podpierający ścianę wydaje się zniecierpliwiony. Myślę, że teraz jestem lepiej przygotowana. Ale tak samo, o ile nie bardziej, podniecona...
 
 

12.11.1998

Idę. Nie wiem już czy to czynność fizyczna, czy po prostu pcha mnie do przodu umysł. Stąpam po śnieżnej pierzynie. Nade mną unoszą się nieprzeniknione smugi mlecznego cienia. Czuję się jakbym spacerowała w chmurach. Tak naprawdę to się wlokę. Cała grupa podąża przede mną. Ledwo dostrzegam ich sylwetki. Nie mam już sił i coraz częściej myślę o odwrocie. Wyruszając w góry marzyło mi się wspinanie, o jakim czytałam w książkach. Lód, ręce przymarznięte do czekana i drżenie łydek trzymających się na przednich zębach raków. Rzeczywistość okazała się zupełnie inna. Łoję w śniegu w terenie lekko pochyłym. Dookoła tylko biel. Czas jakby stanął w miejscu i tylko moje nogi przypominają o tykaniu zegara. Jeden krok - tik, drugi - tak. Aby przed siebie. Staram się myśleć o wszystkim i o niczym, byle tylko zdusić w sobie chęć powrotu do przytulnego schroniska. Wspominam poprzedni dzień. Noc spędzoną w pociągu, gdzie trudno było odnaleźć własne stopy. Ranek w Zakopanem i drogę do Murowańca. A także niefortunne zejście z Kościelca.

Pomimo niedużej wysokości brak aklimatyzacji robi swoje. Krew szaleje w naczyniach nie mogąc złapać figlarnego tlenu. Uderzenia serca wypełniają ciszę, co z pewnością wpływa na zagrożenie lawinowe. A z nosa kapie coś nieokreślonego. Zero romantyzmu, wzniosłych doznań. Nic, o czym można by opowiadać wnukom. Rozglądam się wokoło i nie zauważam zmian. Jakbym dreptała w miejscu -ten sam śnieg, to samo niebo. A może jednak świat przestał wirować i nie trzeba już martwić się uciekającym czasem?

Coraz mniej sił, przekonania jeszcze mniej. Czekam już tylko na postój, by ogłosić swoją ,upadłość", swoją maleńkość w obliczu gór. Grupa zatrzymuje się przy strumyczku. Doczłapuję z miną winowajcy i mówię zebrawszy całą odwagę:

- Nie idę dalej. Opóźniam marsz i psuję całą zabawę. Nie nadaję się. Wracam do Murowańca, póki mogę jeszcze trafić.

To, co się dzieje dalej, przekracza moje najśmielsze przewidywania. Zbieram słowne baty w języku menela z Dworca Centralnego, ubieram się cieplej, piję wodę ze strumienia i... idę. Dwadzieścia kroków. Dwieście. Dwa tysiące. Nie czuję już zmęczenia. Myśli mam czyste, spokojne. Znów robi mi się wstyd. Tym razem dlatego, że tak szybko się poddałam, że pozwoliłam umysłowi słuchać ciała.

Jesteśmy na Przełęczy Liliowe. Robimy zdjęcia, podziwiamy widoki i tarzamy się w śniegu jak polarne misie. Uśmiecham się jakbym wygrała milion na loterii i patrzę na Świnicę. Myślę już tylko o tym, by tam wejść. By znaleźć się na jej osłonecznionym szczycie.

Rzeźba terenu zmieniła się. Skrajna Turnia, Skrajna Przełęcz, Pośrednia Turnia, Przełęcz Świnicka. Na sam szczyt Świnicy niestety nie docieramy. Stajemy na niższym, północno-zachodnim wierzchołku. Dalej bez asekuracji nie możemy iść ze względu na oblodzoną grań prowadzącą do głównego wierzchołka. Przewidując prostą drogę na szczyt, nie wzięliśmy ze schroniska uprzęży i liny. Podziwiamy tylko okryty delikatną woalką z chmur nos Świnicy i - wracamy. Droga powrotna okazuje się wielką frajdą dla zmęczonych nóg. Z Przełęczy Świnickiej niezbyt elegancko, ale za to szybko zjeżdżamy na tyłkach prawie nad sam Zadni Staw. Właśnie tędy mieliśmy podchodzić z rana na Świnicę. Patrząc z dołu na stopień nachylenia stoku cieszę się, że los zmienił nasze plany. W końcu nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

Idąc do Murowańca mijamy zamarznięty Zielony Staw. Wszędzie czyhają na nas małe oczka wodne schowane pod delikatną warstewką śniegu. Przy jednym z nich postanawiamy zrobić herbatę. Pora dnia wczesna, więc nie musimy spieszyć się do schroniska. Wykopujemy w śniegu małą jamkę,osłaniamy ją alufolią i czekamy, by woda zaśpiewała w menażce. Pijąc herbatkę z parzącego w usta kubka, rozglądam się wokoło, nie mogę wyjść z podziwu nad majestatycznym pięknem gór. Teraz dopiero zaczynam odczuwać prawdziwy smak przygody.
 
 

Od tamtych wydarzeń, od herbaty pitej wśród śniegu z przyjaciółmi, minął

rok. Wspomnienia tych chwil i uczucia im towarzyszące są wciąż żywe. A

może to wydarzyło się wczoraj?
 
 

13.11.1998

Czwarta nad ranem... Dobrze, że sen mam ,przytomny" i nikt nie musi mnie szarpać na pobudkę. Trzeba być szybszym od świtu, by po całym dniu w górach, razem z zachodem słońca skryć się w bezpiecznych murach schroniska. Wstajemy. Może trochę pokracznie, gdy ciało spływa ospale na podłogę. Stopy odszukują w ciemnościach utraconą podczas snu grawitację. Z lekkim opóźnieniem, po ciele, budzi się też pamięć i poczucie samego siebie. Ubieramy się, prawie się nie odzywając. Jeszcze śniadanie, kubek wrzącej herbaty i - jesteśmy gotowi.

Tym razem chcemy ,oskubać" dzień, jak myszy żółty ser. Z całym dobytkiem, niczym ślimaki, ruszamy przed siebie. Okrążamy Czarny Staw Gąsienicowy, by dalej przez Zawrat, Dolinę Pięciu Stawów, Szpiglasową Przełęcz i na koniec żółtym szlakiem dotrzeć do schroniska nad Morskim Okiem. Za plecami niknie Murowaniec, a słońce obserwuje nas zaspanym okiem. Ciągle mam problemy z katarem. Jak to mówi Krzyś - jestem bardzo pociągająca.

Wchodzimy po wystających ze śniegu skałkach. Cieszę się z tego utrudnienia. Dosyć już mam monotonnego marszu, którym wyklepujemy ścieżkę dla śpiochów w schronisku. Plecak, przerażony wysokością, w panice ciągnie mnie do tyłu. Walka z jego ciężarem nie pomaga mi w podchodzeniu. Nagle czuję czyjeś ręce na swych wypiętych pośladkach. Zeźlona odwracam głowę i cedzę przez zęby:

- Łapy przy sobie. Jak będę potrzebowała pomocy, to na pewno o nią poproszę. Bez potrzeby Forsayt nie baw się w dźwig, bo przepukliny dostaniesz.

Wiem, że chłopcy troszczą się o mnie. Jestem z tego zadowolona, ale - bez przesady. Przyjechałam tu, żeby się sprawdzić, a nie po to, by nosili mnie na rękach. No, może czasami...

I tak powoli docieramy do Zmarzłego Stawu. Droga na przełęcz prowadzi żlebem. Wypijamy po łyczku herbaty i rozpoczynamy budować schody w zamarzniętym śniegu. Idzie mi się prawie jak po sznurku. Często nie muszę wybijać sobie stopni, bo wykorzystuję te wystukane przezchłopaków. Z boku wyglądamy pewnie jak zwariowane dzięcioły. Śnieg, z początku ubity i stabilny jak skała, zamienia się w cukier. Robię krok, a noga wraca na miejsce, jak by za opór miała samo powietrze. Staram się sobie pomóc czekanem. Wbijam go jak najwyżej mogę sięgnąć. Mam nadzieję, że gdzieś tam dobre krasnoludki podadzą mi pomocną dłoń.

Znowu nie zauważyłam, kiedy wędrówka dobiegła kresu. Zapominam o bólu i zmęczeniu. Wszystko co mnie trapi odpływa niepostrzeżenie gdy patrzę przed siebie. Widok pięknych szczytów działa jak lek na ,całe zło". Mam przed sobą cudowny świat daleki od zgiełku i ponurych cieni rzucanych przez wieżowce. Tu jestem sobą, bo w końcu odnajduję sens życia. To cudowne chwile. Po prostu siedzimy w ciszy podziwiając majestat gór.

Do Doliny Pięciu Stawów Polskich ,schodzimy" metodą tradycyjną - szybką, zabawną, ale nie do końca bezpieczną. Zjazdy na pupie nie są najlepszą propozycją skrócenia sobie czasu zejścia, ze względu na częste tragiczne ich zakończenie. Ale kto nie słucha ojca, matki... ten zjeżdża nie oszczędzając siedzenia. I jak to w górach bywa - jeśli jesteś w dole, to czeka cię znowu droga do góry. Nachylenie stoku sprawia, że przez pewien odcinek musimy się halsować. To, niestety, znacznie wydłuża trasę. Mozolnie osiągamy Przełęcz Szpiglasową, która wita nas słonecznym uśmiechem. Od tej chwili będziemy mieli już tylko z górki. W rezultacie do schroniska w Morskim Oku docieramy w czasie nienajgorszym, bo w 13 godzin. To daje nam możliwość baraszkowania w pokoju gdzie od ściany do ściany same łóżka!
 
 

Teraz w cieniu przytłaczających wieżowców mogę tylko czytać książki i oglądać bez znudzenia wciąż te same zdjęcia...
 
 

14.11.1998

W każdym działaniu należy mieć wytyczony cel. Spontaniczność oczywiście nie jest zła, ale ogólne zarysy postępowania trzeba znać. Nasza wyprawa już w Warszawie wybrała odpowiedni szczyt na główny cel. Był nim oczywiście ,czubek" Tatr - Rysy.

I nastał dzień naszego sprawdzianu. Tradycyjnie wstajemy bardzo wcześnie. Reszta lokatorów nie zważa na łoskot, jaki wzbudzamy pakując sprzęt w plecaki. Schodzę szybko do kuchni, by nagrzać wody na śniadanie - nasz jedyny ciepły posiłek aż do powrotu. Biała ,breja" przypominającaklej do tapet (mieszanka mleka w proszku i bakalii) przestaje mi już smakować. Jem jednak do samego końca. Wkładam ortalionik i stuptuty. Staram się szczelnie ,zapakować", by nie stać się zbyt szybko ofiarą mrozu i wiatru. Dopiero dzisiaj zauważam, że jest naprawdę zimno.

Ruszamy. Czarny Staw pod Rysami wygląda na zamarznięty, ale dla bezpieczeństwa obchodzimy go. Niewyspanie i zmęczenie plączą mi nogi. Nie mam też sił na podziwianie widoków. Tuptam przed siebie i staram się nie myśleć o tym, ile jeszcze przed nami. Nie jesteśmy w drodze sami. Kilka osób wyruszyło przed nami i dochodzą już do Buli pod Rysami. Gdy wchodzimy w rysę jestem jak w transie. Nogi same mnie niosą i nie muszę tego kontrolować. Staram się jedynie nie zatrzymywać na zbyt długie odpoczynki, by nie stracić ciepła, które sama sobie dostarczam idąc. Idę już tak kolejną godzinę i zaczynam się nudzić. Nie rozglądam się, by niepotrzebnie nie porównywać pokonanej odległości do tej, która jeszcze przed nami.

Dla oszukania czasu po raz pierwszy zaczynam rozmawiać z moim ,cieniem". Raz jest to Tomek, raz Radek. Jakoś tak się złożyło, że w rysie idę jako pierwsza. Dla mnie jest to idealna sytuacja, bo mogę ,drobić" własnym tempem, nie starając się nikogo dogonić. Przyspieszać raczej też nie muszę. Patrząc w drepczący za mną ogonek nie ma takiej potrzeby. Staram się po prostu iść równo. Mijamy powracających z góry turystów. Szczyt niedaleko! Staję na przełęczy pod Rysami. Tu zbieramy się w grupę ,atakującą" wspólnie nasze ,przeznaczenie".

“Pan kierownik wycieczki” zmywa mi głowę stwierdzeniem, że pędzę (?) i każe ubrać się w dodatkowe ubrania. Rzeczywiście, na szczycie pomimo słońca jest koszmarnie zimno. Wieje niezbyt przyjemny wiatr, który chyba chciałby nas, jak zwykłych intruzów, zepchnąć w dół. Ze szczytowych głazów dowiaduję się, że ,Tkaczuk tu był" i, że ,Jola kochaMirka". Teraz rozumiem dlaczego tak nieprzychylnie przywitał nas szczyt. Robimy zdjęcia, by mieć się czym pochwalić w domu i robimy szybki odwrót. Amatorzy telefonów komórkowych pozostają na szczycie. Ja wolę swojej mamy zbytnio nie stresować górskimi informacjami. Wiem, że będzie zadowolona gdy szybko i bezpiecznie znajdę się na dole, co niezwłocznie staram się uczynić.

Stok ma duże nachylenie, więc boję się skorzystać z klasycznego “dupozjazdu” gdy mijają mnie ,eskstremalni komókowcy". Idziemy za ich przykładem i zjeżdżamy. Śnieg jak na złość potrafi wcisnąć się w najbardziej nagrzane części ciała, ale nie przejmujemy się tym zbytnio. Czarny Staw jest porządnie zamarznięty i ślizgamy się na nim jak małe dzieci. To także trochę skraca nam drogę powrotu. Schodząc do Morskiego Oka musimy znowu ,uzbroić" się w raki. Kamienne schody są oblodzone i wręcz nie do przejścia dla nas. Ale nie dla ,stonki" oczywiście. Prawie zbiegamy nad staw podziwiając desperację pnących się do góry. W rakach pozostajemy do końca. Zdejmujemy je dopiero przed wejściem do schroniska.
 
 

Są wydarzenia w życiu człowieka, które zmieniają je na zawsze. Stajemy się wtedy zupełnie innymi Piotrkami, Aniami, Ewami, Pawłami... Ja, gdy spojrzałam na góry i zrozumiałam ich piękno, stałam się Nową Kingą.
 
 

15.11.1998

Ostatnia pobudka i śniadanie w górach. Nastał dzień powrotu do rzeczywistości - rodziny, szkoły, pracy. Góry jakby wyczuły nasz żal i same posmutniały okrywając się delikatnym śniegiem. Doskonała pogoda na pożegnanie. My jednak nie zamierzamy wyjechać bez tego ostatniego uścisku. Wyruszamy w kierunku Mnicha. Część plecaków chowamy po drodze pod kosodrzewiną. W drodze powrotnej mamy nadzieję znaleźć je w stanie nienaruszonym. Pociąg mamy późnym popołudniem, postanawiamy więc iść tyle, by zdążyć z drogą powrotną. Szybko docieramy pod Mnicha, chociaż pogoda psuje się z każdą minutą.

Zadzierając głowę do góry wiem, że z odwrotem będzie trudno bez podjęcia chociaż próby zdobycia tego szczytu. Mnich ma w sobie wiele magii. Nikt już nie myśli o pociągu, o Warszawie. Stajemy twarzą w twarz z nowym wyzwaniem i nie zamierzamy zrezygnować zbyt szybko. To nie jest prosta droga, ale uporem nadrabiam braki umiejętności. Mam wrażenie, że moje desperackie zgrzytanie zębami raków o skałę słychać aż w samym schronisku. Prawie samodzielnie udaje mi się w końcu dojść do miejsca skąd asekuruje nas Krzysiek. Zazdroszczę mu wzrostu. W skale wyglądał jak pająk. Nie potrafiłam powtórzyć jego drogi, bo brakowało mi tej długości kończyn, którą on dysponował. Pomimo tego Mnich zaimponował mi wyzwaniem jakie przede mną postawił.

,Dobieranie" się do mnichowych pleców zajęło nam zbyt dużo czasu. Przypomnieliśmy sobie o pociągu i znowu zauważyliśmy, że pada coraz bardziej gęsty śnieg. Schodząc zbieraliśmy pozostawiane po drodze plecaki i ostatnim spojrzeniem przez ramię pożegnaliśmy się z Tatrami Wysokimi.
 
 

A gdy nie mam nastroju, gdy czuję, że niebo wali mi się na głowę, a cały

świat odwrócił się plecami, ratuję się wspomnieniami.
 
 

To nie jest już ani marsz, ani nawet chód Korzeniowskiego. My po prostu gnamy! Wyciągam swoje przykrótkie nóżki i przebieram nimi szybciej niż zdążę pomyśleć, która z nich jest w danej chwili z przodu. Spieszymy się na pociąg do Warszawy. Zeszło nam się na Mnichu i teraz staramy się dogonić czas. Ześlizgujemy się asfaltówką (Droga Oswalda Balzera) z Morskiego Oka do najbliższego przystanku autobusowego (Palenica Białczańska). Jest niesamowicie ,gładko". Każdy wymachuje rękami pracując nad utrzymaniem równowagi. Wyglądamy jak John Travolta w “Gorączce sobotniej nocy”. Niestety, nasze taneczne balansowanie na drodze często kończy się upadkiem. Zanim zdążę zaśmiać się z wyczynów kolegi, sama ląduję na pupie.

Pomimo pośpiechu robimy ,fotkę" samotnemu turyście i zatrzymujemy się przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Nie ociągamy się jednak, by nie wypaść z transu w pokonywaniu naszego ,maratonu". Z językami owiniętymi wokół szyi zamiast szalików docieramy w końcu do mety (ok. 8 km). Rozkład jazdy autobusów do ,Zakopca" powala nas na łopatki. Nie zdążyliśmy na zaplanowany kurs, a następny będzie za około 40 minut! Przed szczypiącym zimnem nie ma gdzie się schować. Pada śnieg, wystudzając całkowicie nasze rozgrzane marszem ciała. Pozostaje nam picie barszczyku i objadanie się oscypkami.

Kiedy już jedziemy jęczącym autobusem stwierdzam, że los nam nie sprzyja. Drogi zasypane, a na nich poprzewracane tiry. Wygląda tak, jakby góry nie chciały nas wypuścić ze swoich objęć. Panoszyliśmy się po nich jak mrówki nie w swoim mrowisku. W pewnym sensie ujęliśmy Tatrom trochę tajemniczości i srogości. Za skradzenie sekretów górskich szczytów musimy ponieść karę, czyli spóźnić się na pociąg. Tak to sobie tłumaczę...

Do domu daleko, a my tkwimy w rozklekotanym busie na drodze do Zakopanego. Na 100 procent ekspres do Warszawy nam ucieknie. Dzwonię do mamy z telefonu Wojtka. Muszę uprzedzić, że polska kolej zaprosiła mnie na kolację razem ze śniadaniem. W Zakopcu wita nas breja na ulicach i deszcz o podobnej konsystencji. Dostaję kartkę z ,moim" Mnichem i idziemy na wystawną kolację do dworcowego baru. Ziemniaczki, kotlecik, suróweczka. Jak na obiadku u babuni. Toast za udany wyjazd wznosimy Tymbarkiem. Do zobaczenia za rok!

Kinga Szymczyk