Wejscie na Mięgusza - Widmo "Bandziocha"

Ten trochę krótki, trochę narwany wyjazd listopadowy jak zawsze stanowił dla mnie miłą odmianę od prozy codziennego życia w mieście. Wiec jak prawie co roku nie trzeba mnie było na niego namawiać.
 

Po zakończeniu drogi pociągiem, jak tradycja nakazuje a miało to miejsce rano skoro świt (przynajmniej dla mnie), dojechaliśmy busem do słynnej autostrady tatrzańskiej czyli drogi do "MOKA" i potuptalismy nią w górę.
Dotarłszy do schronu i odpocząwszy odrobinę pogalopowaliśmy ścieżką do Mnicha. Doszliśmy do koleby, która leży u jego stóp. Było już ciemno i tylko dlatego nie poszliśmy wyżej. Z atrakcji tego wieczoru można wymienić obserwacje wspinaczki 2 zespołów przerwaną, dość gwałtownie, najpierw lotem latarki potem kolesia a potem jego krzykiem - znaczyć się żyje.
Nie ma jak miły akcent na dzień przed czymś co na pewno latem było by spacerem dla lepszych turystów a zima było trochę nie do końca odpowiedzialne. Cóż, czego się nie robi dla dreszczyku emocji i strużek potu spływających po karku.

Następny dzień rozpoczął się skoro świt była piąta rano (tak twierdził Benek dla mnie to jeszcze środek nocy ale starszym wypada wierzyć). Co się działo dalej? A no szarówka, śnieg i lód przywitały nas po wyjściu z ciepłego pomieszczenia. Szybkie śniadanie zjedzone rano chyba uratowało nam życie. Poszliśmy nad Czarny Staw. To jeszcze nic po godzince niecałej byliśmy na górze.
Co dalej? Krótkie zastanowienie i już decyzja 2 ekipy chłopcy idą na Rysy my na Czarnego Mięgusza. My tzn.:
Kinga – Za Benkiem pójdzie wszędzie choćby do piekła na szczęście ma koparę.
Gosia- Jw. Tylko nie tak w niego wpatrzona ale za to lubi się sprawdzać.
Krecik- No cóż, napalony to on na to włażenie był straszenie.
Benek tyle tu o nim mowy jest najstarszy i najbardziej napalony czasem swoje możliwości traktuje jak normę i zapomina ze inny są słabsi, mniejsi ... jak maszyna (jego) wytrzymała to inna taka sama wytrzyma. Tylko, że ludzie to nie produkcja powtarzalna. Na szczęście tym razem się nie mylił - wytrzymaliśmy.
Ja , Anemik – malkontent, hamulec w tym gronie. Taka moja rola. Przywykłem do niej przebywając z Benkiem tak bardzo ze już nie potrafię dodawać gazu.

Droga na początku prosta zatrzymaliśmy się by założyć raki ubrać się lub rozebrać jak kto.
Minęli nas boscy, silni chłopcy. Ci, których potem strach i rozsadek zawrócił z drogi. Tempo ładne, kondycja nie to co np. ja - rok za rokiem siedzenia za biurkiem lub w ławce a ostatnie góry w maju.
Cóż, że trudności techniczne zawróciły dwóch z nich już z podejścia na Kazalinicę. Cóż, że trzeci wrócił się gdyż samotnie prawie nie miał szans na dotarcie na Przełęcz pod Chłopkiem. W sumie powinniśmy mu być wdzięczni ze aż tam zaszedł bo jego ślady uratowały nas od nocowania w śniegu na ścianie.

Droga do góry spoko. Trochę się zsuwaliśmy, było czasami bardzo pionowo ale szliśmy dość sprawnie i szybko nawet brak piątego czekana nam bardzo nie doskwierał. Jedyne co mnie niepokoi to to, że czas biegnie nie ubłaganie coraz bliżej do zachodu. Zwracam na to uwagę Benemu. Mówi, jak zawsze: spoko wiem. Na razie spoko tylko co będzie dalej jak tempo nam spadnie? Na pewno jeśli nic się nie stanie powinniśmy zdążyć przed zmrokiem.
I tak nie za bardzo da się zejść jak weszliśmy chyba ze prosto do Bandziocha ta nazwa będzie nam się jeszcze tego dna przewijać jako widmo ostatniego widzianego miejsca.
W końcu jest! Wyszliśmy na grań. Słońce i ciepełko po godzinach na północnej ścianie mile nas zaskoczyło. Nie ma jednak czasu na wylegiwanie się. Trochę kalorii i na dół. Decyzje zapadły już wcześniej idziemy na przełęcz i potem szlakiem podobno dwa dni temu ktoś szedł. Może będą jakieś ślady.
Zaczynają się problemy. Po naszej (polskiej) stronie nie sposób iść, śnieg leży z nawisami, poruszony spada kilkaset metrów w dół. Na szczęście nie powoduje lawin. Zaczyna się walka z czasem każda chwila zmarnowana na ubezpieczanie się jest droga ale życie i rozsadek mówią żeby nie iść zupełnie na żywca zakładamy jakieś poręczówki skacząc po kilka metrów bo nam brakuje liny. Potem spacer po nagrzanych skałach po słowackiej stronie. Ciepło w ręce - miodzio! Dalej dupozjazd. Byle tylko nic nie wystawało. No, udało się! Ciężko tylko wyhamować na końcu po co zjeżdżać aż do dna dolinki. Kto będzie potem podchodził. Czas, czas, czas. No tak, Benek się dwoi i troi żeby nas pozbierać do kupy. Siły jednak trochę już mniej. Tempo spada. Jeszcze spacerek za potrzeba, jeszcze czekoladka ........

No dobra ruszyliśmy z przełęczy szlak urwał się po 20 metrach jest tylko równia pochyła ze śniegiem ciemnawo. Znowu ta północna strona. Coraz dłuższe cienie kładą się po okolicznych szczytach. Już czwarta. Idziemy z  poręczówką, ktoś zakłada - przeważnie Benek,  ktoś zdejmuje   - przeważnie Krecik. Czas mija. Jeden wyciąg to  30-40 minut. Schodzimy. Wydaje mi się, że za nisko. Po kolejnym wyciągu wszyscy już mamy wątpliwości. Nie widać perspektyw... Jeszcze jeden i decyzja: zawracamy aż do miejsca gdzie spod śniegu wygrzebaliśmy znaczek szlaku. Idziemy w milczeniu. Mamy juz dosc. W miedzyczasie sesja łączności. SMS-y z kolegami w schronisku. Oni już się denerwują ale my żyjemy i idziemy (pomysleć że kiedys nie było komórek już by pewno nas sciągał TOPR ). Zapadł już zmierzch, wyciągamy latarki i dalej ze schroniska widać pewno tylko świetlne punkciki plączące się po ścianie. Idziemy. Benek na żywca poszedł szukać drogi nie ma go i nie ma stopy kostnieją, mięśnie nóg tańczą kankana i puszczają co jakiś czas na szczęście jesteśmy przypięci.
Udało się! Znalazł drogę! Ruszamy, jeden wyciąg z ubezpieczeniem i dalej już spoko w miarę płaska półka i ślady. Szczęście, że koleś u dotarł. Inaczej byśmy chyba nie znaleźli.

Ciemno jak w tyłku teraz tylko aby na Kazalnicę. Idziemy nagle pod nogami lodowisko grzbiet się wytopił, skała na niej lód a my tylko raki i czekan. Nie rozwijamy liny, nie ma czasu. Schodzę jako trzeci i czuje ze jadę tylko gdzie na lewo Bandzioch - znowu ten kocioł pełen grozy na prawo ok. jakaś grańka to się zatrzymam. Szybkie myśli przebiegają mi przez głowę nie ma czasu na błąd, ale zaraz mam twarz na ścianie więc to w 2 stronę. Odbijam się w tamtą w którą trzeba obijam się trochę i obcieram ale żyje i idę dalej. Inni uważają  jeszcze bardziej – Krecik rozwija linę idziemy z Kinga dalej Benek czeka aż pozostali zejdą.
Ale stąd już nie daleko za 15-20 min będziemy na Kazalnicy stamtąd łatwiej są nasze ślady wiemy jak iść. Dzwoni telefon ????? Odbieram zdziwiony kto o tej porze??? TOPR. Zaniepokojeni o nas ratownicy wydobyli od znajomych w schronisku numer i dzwonią. Pytają jaka sytuacja, gdzie jesteśmy, co ze sobą mamy czy damy rade? Odpowiedź krotko zwięźle: damy. Idziemy dalej w końcu Kazalnica tu czekamy z Kinga na resztę. Mowie o telefonie i na dół, ciągle na dół. Teraz żleb który przestraszył dwóch z tamtej trójki. Nalegam na poręczówkę .. nie była potrzebna ale już jesteśmy zmęczeni nie stoimy tak pewnie jak rano. Tempo coraz wolniejsze ale już luźniej. Mijamy kolejne punkty naszego porannego wchodzenia czas dalej nie ubłaganie upływa. Kończy się jedna z 3 czołówek. Jesteśmy już niżej.
Gosia już nie może. Ściąga raki od tej pory zacznie schodzić na glizdę zsuwając się ze schodków i kamienia obijając dotkliwie tak jej wola zostaje. Doszliśmy do Czarnego Stawu, teraz tylko zejść z progu i dokoła Morskiego Oka to już spacerek. Przezornie nie zdjęliśmy raków. Zejście to jedno lodowisko. Setki turystów idących nad staw w dzień powodują ze śnieg się topi a w nocy zamarza jednak na lód. Nic prawie nie widać. Mamy już tylko jedną latarkę na 3 osoby. Idę na czuja patrząc a nogi Kingi (ach te nogi) i rozpoznając po czym idę po iskrach lub ich braku. Gosia (bez rakow) z Benkiem z tylu. Ona musi cierpieć skoro my cały czas omal nie leżymy.
Zeszliśmy na dół zajęło nam to godzinę. Zdejmujemy raki i patrzę na nogi mam obtarte od pasków do mięsa jutro będzie problem ale takie życie.
Przyszli. Zdjęli raki. Schowaliśmy. Idziemy. Tu już nisko powinno być spoko. Pierwszy strumyczek i znienacka lodowisko. Ktoś wpadł do wody reszta sunie po centymetrze - przeszliśmy. Po kolejnej godzinie dochodzimy do schronu. Nie mam siły wejść na schody w końcu się udaje. Tam ratownik z TOPR-u patrzy nas jak na popaprańców ale nic nie mówi nie czepia się. Może docenił, że nie musi nas ściągać, padamy w ręce znajomych zaraz będzie ciepło, sucho i kolacja...

To już koniec dalej nic już się nie działo póki tam byłem następny dzień przez opalone do “Piątki” potem ja poszedłem na dół zjeżdżalnią roztoki było lodowisko i nie mięliśmy sprzętu ale udało się nie skręcić nogi tylko głupio się chodzi w zakrwawionych skarpetkach.

Jedno co już wiem: nie mam ochoty zostać w górach na zawsze. Przynajmniej nie w najbliższym czasie .
Czy pojadę za rok? Pewnie pojadę. Czy pójdę z Benkiem na “Wielkiego Mięgusza” ?? Chyba nie. Za mało mam ruchu w roku żeby się tak forsować. Jak mówi kawał o bacy: “Lata nie te i krzepa w ręcach nie taka”.
Wnioski? Tym razem się udało ale 16 godzin w gorach w ciezkich zimowych warunkach po ciemku dla osób nie przyzwyczajonych to dużo moim zdaniem za dużo.
Benek znowu wziął się na optymizm sam ma czas dba o kondycje dużo wyjeżdża nie w głowie mu to ze u innych wygląda to inaczej ze ciężko dbać o siebie i być silnym i sprawnym jak się studiuje i pracuje równocześnie.
No cóż nikt nie jest doskonały .
Ja też tylko tak sobie jęczę.

Anemik